czwartek, 29 marca 2012

Game 50 vs. Golden State Warriors



Miałem przeczucie, jakieś w głębi ducha, że ten, pięćdziesiąty mecz będzie wygrany. I mogłem iść do buków... Wstawanko o fatalnej porze, to norma, ale tak grający Nowy Orlean to nie jest norma. 21 punktów, to największe prowadzenie w sezonie! Ostateczny zryw w walce o mistrzostwo? Hehehe. Cóż, najważniejsze są chwilę, w których zawodnicy dają radość swoim kibicom :). Ale najradośniejszym ze wszystkich był tej nocy ewidentnie Gustavo Ayon, który nie grał w meczu, a oczekiwał w szpitalu narodzin swojego dziecka. Mam nadzieję, że wszystko się udało. Chris Kaman jest wciąż chory, a Ariza wypadł z niewiadomych przyczyn. Ciekawe co jest na rzeczy. Do składu wrócił na szczęście Jason Smith, który borykał się na boisku z jakimiś problemami, ale innej natury, nic związanego z wcześniejszym wstrząśnieniem. Zagrał bardzo dobrze, od razu w pierwszym składzie. 12 punktów (jedna kozacka akcja, po wspaniałym fejku, nabrał nawet mnie) 6 zbiórek i JEDEN, ale za to masakryczny blok! To wszystko w czasie 26 minut, gdyż potem nie było sensu ryzykować poważniejszą kontuzją i Smith mógł odpocząć. W pierwszym składzie zagrał także Carl Landry, który po bardzo słabym początku rozkręcał się z każdą chwilą i w konsekwencji dobił do 20 punktów na 50% skuteczności. Do tego 8 zbiórek i na serio, świetnie się go ogląda w akcji. Aminu wreszcie zastąpił w pierwszym składzie Trevora. I robił to najlepiej jak można, czyli na wszystkich frontach. 6 punktów, 8 zbiórek, 3 asysty, 3 przechwyty i JEDEN, podobnie jak Smith, KOZACKI BLOK. Długie ręce robią swoje. Jarret Jack trzymał drużynę w ryzach od początku do końca, kontrolując grę, zdobywając 20 punktów i rozdając 9 asyst. Do tego stracił tylko jedną piłkę (Vasq nie stracił żadnej), więc rozgrywający Hornets zanotowali tylko tą właśnie jedną stratę przez cały mecz! Niezły wyczyn, zważając na poprzedni, karygodny pod tym względem pojedynek. Belinelli był on fire cały mecz i z przyjemnością oglądało się go w akcji, kreującego sobie rzuty. 22 punkty. Do tego rozdał rekordowe w tym sezonie 6 asyst i zanotował 3 przechwyty. Z ławki najdłużej grał Lance Thomas, zdobywca 6 punktów i zbiórek. Vasquez sporo grał obok jacka, notując 6 punktów i asyst oraz 4 zbiórki. Henry wszedł i znów wyglądał bardzo solidnie, zdobywając 8 punktów. Chris Johnson powoli chyba żegna się z tym składem, ale zagrał kolejny dobry mecz. W sumie, drużyna z Nowego Orleanu rzucała ze skutecznością 54% (po 2 kwartach 63% NAJSYS), w tym 64% zza łuku. Odpłacili się Warriors pięknym za nadobne. Do tego ograniczyli straty do 9! Magia liczby 50 :). Po stronie GSW najlepszy był ponownie David Lee, zdobywca aż 28 punktów. Na jego wszechstronność nie było mocnych. Prawa ręka, lewa ręka, noga, brzuch, czoło. NO PROBLEMO. Do tego 7 zbiórek i 5 asyst. Klay Thompson nie forsował zdarzeń, przez większość meczu cichutko sobie stał, dorzucając 13 punktów. Nate Robinson zaliczył spotkanie bez zdobyczy punktowych i raczej był cieniem siebie, bo nie wyszedł nawet w pierwszym składzie na 3 kwartę. 6 asyst od Nate'a. Dorell Wright jedyne rzuty jakie trafił, to za 3, a mecz skończył na 12 punktach. Jeremy Tyler był centrem rozpoczynającym mecz, ale potem grzał już ławkę. W 13 minut 6 punktów i 5 zbiórek. Z ławki najlepszy był Brandon Rush. Gdyby grał tak dobrze cały sezon, mógłby włączyć się MOŻE do walki o 6th mana. 12 punktów od niego. Rycz Jefferson jakoś wciąż nie może się tam odnaleźć. 8 punktów i 4 zbiórki. Reszta graczy, czyli McGuire, Jenkins, Gladness, Benson dupy nie urwała i zwyczajnie nie chce mi się pisać o ich podwojach. Zagrali słaby mecz, poza Lee. Myśleli, że magia trójki będzie trzymała zawsze i próbowali zza łuku aż 28 razy, z czego trafili 10. Plan wykonali, bo zmierzają powoli na przedostatnie miejsce w konferencji, a Curry i Bogut wciąż poza grą i tak zostanie jeszcze długo. Teraz przed Hornets mecz w back-2-back z drużyną, która znajduje się w dołku, czyli Portland. Przede mną więc kolejna nieprzespana noc. Ostatnio wyjazdy wychodzą całkiem nieźle, więc znów jestem dobrej myśli. I na koniec wieczna beka gości z CST, którzy mieli śmiech z tej trójki Bynuma, tylko nie pamiętam do jakiego gracza się odnieśli. NAJLEPSI W LIDZE. Do tego z dystansem, Bob Licht mówił, że od 50 lat jest day-to-day dla ligi. Beka na głos była :)

MVP: Marco Belinelli, KRUL MAKARONÓW!
Najlepszy występ z ławki: Ławka Hornets bardzo na plus.
Najsłabszy występ: Nate the gr8!
Gwizdki: Monty miał pretensje, ja miałem pretensję, ale 15 punktów przewagi robi swoje.
Krajobraz po CP3: Chris walczy, aby utrzymać drużynę w play-offach. Niech walczy, a potem niech się smuci, po odebraniu nagrody MVP za ten sezon.

3 komentarze: