niedziela, 31 marca 2013

Game 73 vs. Miami Heat



Coraz bliżej mojego rozstania z tą drużynką... Rozpoczęło się wielkie odliczanie do dziesięciu. Na pierwszy ogień poleciało Miami, na które liczyłem już od dawna, że zdoła utrzymać serię tych zwycięstw. Niestety podłożyli się z Chicago i przyjechali do Luizjany na rozpoczęcie nowej. I nową rozpoczęli.

To była miazga, one man show. Hornets trzymali się w grze może przez połowę pierwszej kwarty. Widać, Greivis spodziewał się najgorszego, bo znów był nieobecny z powodu nieszczęsnej kostki. LeBron po prostu zmiażdżył w pierwszej połowie. To z jaką łatwością wszystko robił było po prostu za piękne. Nawet nie mogę pohejtować, a z chęcią bym to zrobił. James zmiótł przeciwnika z powierzchni Ziemi i nie musiał wychodzić na ostatnią odsłonę. Ogólnie 3 też przespał, bo po rozpier*olu w pierwszych dwóch zasłużył na odpoczynek. W pewnym momencie procentowo wyglądało to 70-40 dla Heat...

Hornets, poza magią Jamesa, przegrali ten mecz tracąc piłki w IDIOTYCZNY sposób. No po prostu od samego początku chyba chcieli iść na jakiś rekord głupoty. Piłka tracona w co drugim posiadaniu. Jeszcze na starcie Heat dotrzymywali im towarzystwa, ale szybko się ogarnęli i odskoczyli. A że Hornets nie napompowali balonika przed tym meczem, to oddali go lekką ręką...

PRZEJŚCIE

AMINU - Jeden z niewielu pozytywów w tym meczu. Wszędzie było go pełno, odwalał na prawdę niezłą robotę na Jamesie, jeśli w ogóle możemy o czymś takim mówić. Good D i James. To nie idzie w parze. 16 zbiórek nie wzięło się z dupy, szczególnie w tym aspekcie zadziwiał w pierwszej kwarcie. Zebrał połowę wszystkich zbiórek w ofensywie. Mało tego, zebrał połowę WSZYSTKICH piłek... 
DAVIS - Właśnie w takich meczach powinien udowadniać wszystkim swoją wartość. Heat nie dysponują wielką siłą podkoszową, a mimo to ani Davis ani Lopez nie zagrali przyzwoitych meczy. Lepiej wychodzi im gra przeciwko jakimś gigantom. Dlatego chyba tak chętnie łapał faule, żeby chodzić do boksu. Szkoda, że raz totalnie obsrał się przy próbie plakatu. No nic nie stało na przeszkodzie, a on nie wiedzieć czemu zgubił piłkę... 
LOPEZ - Kompletnie niewidoczny. Zawdzięcza twarz na tablicach Chiefowi. 
GORDON - Uciułał te 17 punktów, widać było zawzięcie w oczach, żeby wyrobić swoją normę. Szkoda tylko, że z gry szło to strasznie topornie, a swojego szczęścia szukał na linii osobistych. Początkowo też nie dogadywał się z Robertsem i trochę zabierał mu piłki. Mógł pójść na L4, podobnie jak Vasquez, bo z Nuggets to wypaliło. I gdzie logika z wpuszczeniem Gordona w 4q, zamiast grania z Millerem?
ROBERTS - Troszeczkę się spalił, bo każdy spodziewał się po nim cudów. Chyba nie przypuszczał, że od początku bronić na nim zacznie LeBron #reputacja. To poskutkowało dwoma szybkimi stratami. Z czasem Niemiec się ogarnął, ale na wszystko musiał sobie zapracować. No i dawał od siebie ile miał. 13 punktów (skończył drugą i trzecią kwartę w identyczny sposób - buzzer beater po tym samym rzucie) i 5 asyst to i tak bardzo dobry dorobek. A do tego Roberts grał aż 42 minuty! 
ANDERSON - Andy się postarał. Szkoda, że trochę za późno. 4q już bardzo przyzwoicie i doczekaliśmy się kolejnego meczu, w którym Andy jest 20+
MILLER - Znów czekało na niego arcytrudne zadanie. No i tym razem nie podołał. Od razu rzucony na głęboką wodę, bo czymś takim jest bronienie Jamesa. Miller się starał, z biegiem czasu wszystko szło coraz lepiej, no ale LeBron był on fire. A to wszystko spowodowane hop stepem Millera. Tym podrażnił Króla. Ogólnie Miller w ofensywie znów zaskoczył i apeluje jeszcze raz. LET MILLER SHOT! I asystować też trzeba mu pozwolić. Dwie asysty - palce lizać! 
MASON - Najlepszym asystentem. Nie po liczbie, a po jakości. Lipa, że nic nie trafił, ale klasa tych asyst robiła duże wrażenie! 
AMUNDSON - Wchodzi, stara się i schodzi. Tak to wygląda. Wciąż za mało zaufania do Kucyka. 
HARRIS - Chwilkę, dosłownie momencik zajęło mu odciążanie Robertsa. Skoro podpisany, to Monty miał na niego jakiś pomysł... A tak Harris wszedł, dostał z łokcia i uciekł zakładać szwy. 
THOMAS - Wszedł dopiero w ostatniej kwarcie i na miękkiej fai zdobył 6 punktów. Monty, trzymaj go dalej na ławce i wpuszczaj jak mecz jest rozstrzygnięty.

James WIELKIE WOW. 6 trójek z rzędu mnie rozwaliło na łopatki. 28 punktów do przerwy, potem fajrant. Wyglądało, jakby mógł rzucać do końca meczu. Haslem statysta w S5. Bosh i Wade przy takim Jamesie zostali na drugim planie. Miller zebrał najwięcej piłek w drużynie, a to świadczy o poziomie wysokich w Miami. Ray Ray niewidoczny, ale bardzo efektywny, Cole grał dość długo i wyglądał nieźle. Ale skoro na głowie nie miał wielu zadań i grał na luzie, to przyniosło efekty. Battier jest kozakiem, ale strasznie działa na nerwy z tymi swoimi trójkami zabójczymi. Anderson KOKO na propsie, zawsze dobrze się go ogląda w akcji. Umie wpływać na rzuty. Lewis, Howard, Anthony i Jones to aktualnie placki. Cóż oni mogli w tak krótkim okresie.

Z balonika zeszło powietrze, więc kontynuujemy odliczanie do końca sezonu. Oby szczęśliwego końca, czyli takiego bez Lakersów w PO. Na pierwszy ogień Cleveland. Czy mecz z nimi na coś wpłynie? Pewnie nie, a do tego grają bez Irvinga. Zapowiada się NUUUUUUDA.


I coś do posłuchania: 

piątek, 29 marca 2013

Game 72 vs. Los Angeles Clippers



Wynik nie odzwierciedla niestety przebiegu spotkania. Hornets dzielnie się bronili, starali się nawet wyprowadzać jakieś ciosy, ale jak widać, trochę zabrakło. Na to spotkanie wykurowali się już Gordon i Vasquez, ale jak widać, z nimi już Hornets nie idzie... Jeszcze ten pierwszy starał się zagrać jak najlepiej przeciwko byłym koleżkom, ale Generał był poza grą.

Nowy Orlean najbardziej ucierpiał w czwartej kwarcie i co ciekawe, w ostatniej minucie kwarty drugiej. Wtedy to właśnie nie wiedzieć czemu LAC odrobiło stratę i wyszło ni stąd ni zowąd na 8 punktowe prowadzenie. Duża w tym zasługa trójkowiczów z Los Angeles, którzy mieli na uwadze poprzednie spotkanie tych drużyn, gdzie trójka ścieliła się gęsto. Szkoda, że nikt z Nowego Orleanu nie starał się dotrzymać im kroku. Trzecia kwarta to skuteczna pogoń graczy z Luizjany, ale czwarta niestety zabolała najbardziej. Hornets chyba przeczuwali, że nie przerwą serii Miami i zeszło z nich całe powietrze, a w końcówce byli już totalnie rozkojarzeni... Nieładnie Miami, nieładnie...

W perspektywie jest jeszcze jeden pojedynek tych drużyn. A że Monty ma z nimi niezły bilans, to liczę na remis także w tym sezonie. Klipery i tak zrobiły co do nich należało, po raz pierwszy w historii mają wygrywający bilans meczy na wyjeździe, więc już nic nie muszą. Musi, to tylko CP3.

PRZEJŚCIE

AMINU - Starał się wbijać na kosz, ale raczej nie był najniezbędniejszym zawodnikiem. Ani nie bronił, ani nie walczył. 
DAVIS - Mewa na poziomie, mid-range wpadał. Ciężej robiło się już pod samym koszem, ale znów był bardzo bliski double double. A przeciwko takiemu przeciwnikowi, jakim jest Blake, to na pewno zrobiłoby wrażenie. 
LOPEZ - Robin znów pozbierał więcej w ofensywie, trafiał część swoich rzutów, no i dzięki niemu Hornets mieli swój pierwszy blok w spotkaniu. I było to jakoś w 4q. Lopez zatrzymał Hollinsa na wysokości pierwszego piętra i wreszcie dostrzegłem od niego blok na poziomie. Do tego nie doskakuje do alleji od Generała i zabiera mu asysty...
GORDON - Eric wreszcie zagrał mecz w swoim stylu. Na 50% skuteczności, ale przeciwko byłym koleżkom, więc na mnie ta spina większego wrażenia nie zrobiła. Widać, że mu zależało, ale powinno mu tak zależeć w każdym meczu! Aktywny, dostawał się na linie, bo akurat tego dnia rzut z dystansu mu nie siedział. Teardropy wpadały, aż miło było patrzeć. 
VASQUEZ - Wrócił po meczowej absencji i raczej nie zapamięta dobrze tego spotkania. Ja również nie zapamiętam tego spotkania, bo Greivis był widoczny tylko wtedy, kiedy kłócił się z CP. Rzucił tylko 2 razy z gry, a te próby były niecelne. Podał tylko 4 razy i do tego szybko leciał za faule... 
ROBERTS - Przywołany jako pierwszy z ławki, co oczywiste, dzięki meczu z Nuggets. No i dalej potwierdza swoje umiejętności. Rzucił więcej od Vasqueza (kto tego nie zrobił), podał prawie tyle samo razy co Generał. Pojawił się w Rookie Ladder! To jest coś!  
ANDERSON - Andy rzutowo klepał biedę, więc był totalnie nieprzydatny. Gdzie te czasy gry rzucał trójkę za trójką przeciwko Los Angeles właśnie... 
MILLER - Znów zagrał dłużej od Aminu, choć teraz był to występ z ławki i już nie na pozycji SG. Pozwólcie mu rzucać osły! Darius przez 23 minuty oddaje tylko jeden rzut za trzy punkty i jeden rzut w ogóle. Nikt nie pamięta poprzednich meczy? Do tego tylko dwóch graczy było w meczu na plusie. Amundson grał krótko, a z Dariusem na parkiecie Hornets byli +6. Znów robił wszystkie małe rzeczy, rozpoczynając od świetnego kreowania partnerów. 
MASON - No tak, wrócił Komisarz, więc po niezłej strzelecko nocy znów trafił na otchłań ławki. Przywołany tylko na 11 minut, ale minut bardzo przyzwoitych. Został dwa razy sfaulowany przy rzucie za 3, z czego jeden faul nie został odgwizdany. Bo była szansa na 3+1, a tego na LAC było za wiele. 
AMUNDSON - Dziwi tak krótka gra Lou w tym spotkaniu. Szczególnie, że ma taki respekt, że gracze innej drużyny punktują za niego!
HARRIS - Wszedł na 29 sekund, ponoć, żeby utrzymać trochę defensywę. To było w końcówce drugiej kwarty. I stała się niespodzianka. W tym czasie Hornets byli z gry na minusie, aż 6 punktów! Mało tego, Harris raz zdążył stracić piłkę (obraz z filmiku na dole!), a KONIEC KOŃCÓW Hornets podpisali z nim kontrakt do końca sezonu. To się nazywa występ! 

Butler niewidoczny, Griffinowi zachciało się rzucać mid-range, co totalnie mu nie wychodziło. Boli to, że trafia osobiste. Ogólnie przeciwko Hornets zawsze gra miernie, a grano przez niego dużo, żeby wyfaulować Mewę Kochaną. DeAndre musiał dzielić się minutami z Hollinsem, ale ani jeden ani drugi nie dominowali pomalowanego. Billups gry miał tylko kawałeczek wolnego miejsca, to odpalał trójkę i trafiał. Niestety zaraz po przerwie odnowiła mu się kontuzja pachwiny i grał już Green. Willie poleciał w rotacji i aż przykro na to patrzeć, jak dobry gracz się tam marnuje. CP3 jak zwykle wielka klasa, choć rzut mu nie siedział, to nie wątpię, że gdyby chciał to na miękkiej fai dojechałby Hornets. Ale zachował człowieczeństwo. Crawford co się nie dotknął piłki to rzucił. W sumie mnie to nie dziwiło, ale gdy przestanie trafiać, to LAC będą mieli kłopoty. Barnes jak zwykle musiał coś odwalić. Tym razem zbierając piłkę po osobistym trafił do własnego kosza. Ale to liczyło się tylko jako jeden punkt... Odom kompletna kaszana, a Bledsoe również nie wykorzystał swojej szansy. 

Piątek - mecz z Miami. Bilety w Nowym Orleanie już dawno wyprzedane, wszyscy liczyli na przerwanie serii zwycięstw, a tu klops. Więc mecz z Heat będzie taki sam jak każdy inny... Bez żadnego znaczenia... 


I coś do posłuchania: 

wtorek, 26 marca 2013

Game 71 vs. Denver Nuggets



Usiadłem wczoraj przed komputerem w domu w oczekiwaniu na mecz. Czekałem do tej 1.00, aż wyłączyli internet. Poszedłem więc spać z płaczem w oczach, że coś mnie ominie... A tak się chwaliłem KOLEŻKOM, że Hornets przerwą serię Denver, a potem Miami. Byłem tego pewien, a nie mogłem oglądać tego na 'żywo'. Zbluzgałem więc vectre wstając rano, nie znając wyniku i odpalając mecz na rubaskecie (dzięki bracia!).

Jakie było moje zdziwienie, gdy w S5 zobaczyłem Robertsa (Vasquez przegapił mecz po raz pierwszy od 136 pojedynków, z czego zaczynając 83 w podstawowym składzie, rekordzista to Pelikan David Wesley...) i Millera, który rozpoczął na SG za Gordona. Darius w S5 to większa niespodzianka, bo on to raczej SF, ale jarałem się opcją jego gry obok Aminu.

Hornets od samego początku zaczęli dojeżdżać przeciwników zyskując już na starcie znaczącą przewagę. Konsekwencja w ofensywie i szczęście to były najważniejsze czynniki. Szczęście, bo akurat Denver nie wpadało. Mało tego, w grze trzymały ich tylko rzuty osobiste, których narzucali się na potęgę. 39-15 to jest różnica. Więc sędziowie nie pomogli przedłużyć tej serii. Oby nie było podobnie w piątek... Nie zapominam także o defensywie i zwycięstwie w pomalowanym, bo zatrzymanie Nuggets na 86 punktach to nie lada sztuka!

Piękne w tym meczu było to, że każdy zagrał równo. Wszyscy z wyjściowego składu zdobyli 11+ punktów, a nikt z nich nie oddał więcej niż 11 rzutów. Tu prym niestety wiódł sabotażysta Anderson z 22 rzutami z ławki, ale koniec końców się przydał, więc wybaczam mu te wybryki. Wszystko to złożyło się na odniesienie TRZECIEGO zwycięstwa z rzędu i wielka szkoda, że takie mecze (przeciwko MOCNYM drużynom) widzę na koniec sezonu. A w standingsach przy Hornets widzimy już literkę 'o', co oznacza, że nawet gdyby pocisnęli wszystkich do końca, to i tak nie awansują do PO. Ale jak rozumiem, chcą się ze mną godnie pożegnać. W pełni to rozumiem!

PRZEJŚCIE

AMINU - Zdecydowany ciąg na kosz. I to mi się podobało. Choć był aż 4/11 z gry, to mi to nie przeszkadzało. Aminu jak zwykle aktywny na tablicach, a te 3 bloki (dwa z użyciem tablicy) pokazują, że Hornets mają defensora na lata. 
DAVIS - Ten to wybiegł z bułą pod okiem... Kolejny do odstrzału po Vasqu i Gordonie... :D. Gdyby nie był non stop w foul trouble, to Hornets wygraliby jeszcze wyżej. Żywił się podaniami Robertsa tak jak zwykł to robić przy Vasquezie. No i między innymi dzięki niemu Nowy Orlean wygrał bitwę o pomalowane, co z Denver jest sprawą PIEKIELNIE ciężką. 
LOPEZ - Z początku miał pełne gacie, bo zablokowali jego hak. Wtedy się popłakał i miał błąd 3 sekund... Więc martwiłem się, że Hornets przerżną właśnie przez jego indolencję. Przebudził się jednak i razem z Davisem chronili pomalowane. I musieli to robić przez niecałe 22 minuty. Takie użycie minut tylko zaskakuje!
MILLER - Ręce same składają się do oklasków. Miller zagrał swój życiowy mecz i co ciekawe, jako starter, którym nie był nawet w NCAA. Coś pięknego. Miller otworzył mecz dla Hornets trójką, potem dorzucił jeszcze jedną i zszedł. A kiedy zszedł, byłem smutny, bo wyraźnie rzut mu siedział. A zszedł jako pierwszy. Na szczęście Monty się opanował i pozwolił mu grać. Darius odpłacił się wspaniałą grą, wyglądał jak weteran. Z gry był 6/7, w tym 4/5 za 3, a pozostałe akcje pięknie wykreował (spin na kozaku!). Za 3 trafił też daggera, a przy okazji tym samym rzutem zapewnił fanom frytki. I pomyśleć, że bałem się, że nie poradzi sobie w defensywie, bo grał przeciwko Iggy'emu, który to z Hornets radzi sobie bardzo dobrze. Andre, można powiedzieć, nie istniał. Więc Darius, przeciwko Denver spisuje się zawsze ponadprzeciętnie. Pierwszego lutego z nimi miał swój rekord przechwytów (w tym miał jeden, a nawet o tym nie wiedział LOL), a 25 listopada rekord zbiórek. Wszystkie rekordy rzutowe (poza FT) miał dziś. NA KOZAKU I OBY DO KOŃCA SEZONU. Gordon niepotrzebny! 
ROBERTS - Obok Millera największy kozak tego meczu. Double double kosmiczne. Mało tego, to było najwięcej asyst od gracza Hornets w tym sezonie i najwięcej od jakiegokolwiek debiutanta. 18. OSIEMNAŚCIE. W drugiej połowie bronił na nim Igoudala! Jak miał piłkę w ręce, to byłem pewien, że zrobi coś dobrego. Przy tak zawrotnej liczbie asyst stracił piłkę tylko 3 razy. Rzutowo mu nie odpier*oliło na szczęście, więc w ogóle propsowany na zawsze. Teraz Monty Montana ma zagwozdkę, bo Vasquez prawdopodobnie wróci na Clippersów. I co zrobi z tym kotem.
ANDERSON - Andy tylko wszedł i od razu co się dotknął, to rzucił za 3, bo ludziki z Denver go puszczały... Przydawał się w ważnych momentach, kiedy Hornets odpierali ataki przeciwników. A że Hornets nie potrzebowali siły pod koszem, to dla Andersona znalazły się przyzwoite minuty. 
MASON - Mecz bardzo w jego stylu. Jak najmniej starał się przeszkadzać, biegał bez piłki, a jak ją miał to rzucał. Jego trójki również na wielkim propsie, bo również trafiał w ważnych momentach. 
AMUNDSON - Tylko 10 minut, ale z jakim rezultatem. Obawiałem się, że ta akcja, gdy zablokował dwa rzuty z rzędu nie będzie uwzględniona w top10. Myliłem się. Lou jak zwykle ciśnie. 
HARRIS - Cudownie, że zagrał tylko 5 minut i nie zabrał czasu antenowego Millerowi.
HENRY - Pierwszy raz od dawna, już oficjalnie przegrał rywalizacje z Millerem. Ciekawą opcją Montany była gra z Millerem, Masonem i Henrym właśnie na boisku. Xavier robił to co do niego należało. Rzucał z miernym skutkiem, ale miał pozycje. 
THOMAS - Tylko na minutkę, ale też dorzucił dwa punkciki do puli.

Gallinari przespał start meczu, żeby już w 2 kwarcie siać zniszczenie. Był jedynym zawodnikiem który mógł czymkolwiek zagrozić. Sypał trójki, stawał na linie. Faried trzymany z dala od kosza, nie pokazał swoich walorów. Koufos również trzymany na smyczy. Iggy kompletnie niewidoczny. Miller grał za kontuzjowanego Lawsona w pierwszym składzie i zawsze przyjemnie na niego spojrzeć. Łatwe wjazdy pod kosz, wielka mądrość boiskowa. Chandler powoli się rozkręcał, ale w końcu się nie rozkręcił. Props za jego plakat na Mewie Kochanej.  Brewer rzucał za wszystkich, ale na szczęście popełnił więcej tych złych decyzji. McGee trochę za krótko. Robił różnicę pod koszami, ale w ofensywie cieniutko. Stone jako backup PG niewypał. Hamilton też podniósł się z otchłani ławki i kilka akcji miał przyzwoitych. Na pewno zakończył punktami tą najintensywniejszą. Fournier, Randolph i Mozgov grali ogony gdy mecz był rozstrzygnięty.

Czas na przedłużenie serii zwycięstw z odwiecznymi przeciwnikami z Miasta Aniołów. Czas na ponowne dojechanie Kliperom. I czas na Dariusa Millera!


I coś do posłuchania: 

sobota, 23 marca 2013

Game 70 vs. Memphis Grizzlies



Hornets odnoszą drugie zwycięstwo z rzędu, czyli dla chcącego nic trudnego. Do tego odnoszą zwycięstwo z arcytrudnym przeciwnikiem, jakim jest Memphis, doprowadzając do wyrównania stanu rywalizacji w całym sezonie. 2-2. Idealny remis. Co ciekawe, wszystkie cztery mecze między tymi drużynami zakończyły się w bardzo podobny sposób, a już poprzednie zwycięstwo Hornets różniło się tylko jednym oczkiem (wtedy 91-83, dziś 90-83).

Na mecz wstałem odrobinkę za późno, odpalając stream pozostały 2 minuty do końca 1 kwarty, a stan wskazywał na to, że będziemy mieli do czynienia z ostrym łomotem. Na szczęście, jak za dotknięciem magicznej różdżki Hornets zaczęli grać. I to jak. Nie wiem czy to moja sprawka, ale druga kwarta to był już istny majstersztyk graczy z Luizjany. W krótkiej przerwie między częścią pierwszą i drugą nastąpiła odmiana. I nikt nie wie gdzie szukać jej źródeł. Po przerwie dołożyli przyzwoitą defensywę, nie zapominając o tym, że do kosza trzeba trafiać. W ostatniej kwarcie prowadzili nawet 16 punktami, ale wiedziałem, że nie będzie lekko. Bo śmierdziało mi kolejną sprzedażą. NA SZCZĘŚCIE nic takiego nie miało miejsca, sabotażysta Anderson został na ławce, a Hornets wymęczyli zwycięstwo dając kolejne powody do radości.

Mało co się obejrzałem, a za mną już 70 meczy w tym sezonie. Jest ciężko, szczególnie zaraz zaczną się mecze o 4.00 i o 4.30, a więc będę kładł się spać, jak będzie już widno. Na szczęście na koniec zostały same mistrzowskie mecze. Zaraz Hornets niestety przerwą serię Denver, a zaraz potem serię Miami. I tymi pozytywnymi akcentami zakończę swoją przygodę z Nowym Orleanem. Oby mnie nie zawiedli...

PRZEJŚCIE

AMINU - Neutralizował się z Princem w ofensywie, na korzyść Hornets oczywiście. Aminu pracujący tylko w pomalowanym to dobry Aminu. I zagrał dobrze. 
DAVIS 
- Które to już z kolei wspaniałe double double. Gdyby grał tak od początku sezonu, to byłby murowanym kandydatem do ROTY. Wygrywać pojedynki z takim duetem jak Randolph-Gasol to coś pięknego. Mewa Kochana operował głównie pod koszem, ale mid range także dawał radę. 
LOPEZ 
- Robin czyta mojego bloga i czuję się z tego powodu dumny. Przestał faulować, a zaczął blokować. Ogólnie to miałem napisać, że może Amundson powinien startować, a Lopez (może) wchodzić z ławki. Ale po tym meczu na chwilę zmienię zdanie. Robin do spółki z Davisem kontrolowali pomalowane, zbierając wszystko co wpadało im w ręce. Robin do tego dodał piękny mecz w ofensywie. Szczególnie trzecia kwarta była jego popisem, bo zdobył 10 punktów z rzędu, ale w ostatniej odsłonie też miał kilka ważnych dobitek. WRESZCIE PO TYGODNIACH GÓWNA... double double w 30 minut! 23-10. No i props za wywiad, w którym chwali AD i mówi, że bez niego jest gównem. Klasa. 
GORDON 
- Chociaż 11 punktów przy rzucaniu 4/13 to gówno, to Gordon zagrał chyba swój najlepszy mecz przeciwko Grizzlies. Allen zbytnio go nie pilnował, bo Eric wykorzystywał na wjazdach pod kosz. Wreszcie miał miejsce, szkoda, że bez większego skutku. 
VASQUEZ 
- Generał identycznie z gry jak Gordon, więc podstawowy obwód na minus. Też zaliczył kilka fajnych wjazdów, ale ogólnie musiał skupiać się na doganianiu Conleya. I kreowaniu gry. To drugie wychodziło mu dużo lepiej. 
ANDERSON 
- Czy ja musiałem czekać na mniejsze minuty od Andersona dopiero przy kłopotach z faulami? Andy rzucał tylko 5 razy (jedyny gracz, który raz trafi trójkę, a zaraz potem minie całą obręcz) w trakcie 14 minut. I to z pożytkiem do drużyny, bo chyba zabiłbym Montanę, gdyby grał Andersonem w samej końcówce. Widać, nikt nie jest niezastąpiony. 
AMUNDSON 
- Wnosi wielkie pokłady energii na boisko i fajnie odciąża starterów. Znów jego boiskowa mądrość daje o sobie znać. Ten and1 byłby majstersztykiem, bo po nim cała hala eksplodowała. Ale był mały problem. Lou poszedł na linię i rzucił taką cegłę, że o matko... :D. 
HARRIS 
- Jedna prośba. Fajnie, że dostaje minuty, ładnie je pożytkuje grając fajnie w defensywie. No, ale kur*a. Kto pozwala temu patałachowi rzucać? Jeszcze gdyby było to w ostatniej sekundzie, to ja rozumiem, ale ten marniak rzuca po własnym koźle... Tylko nie to... I jak reszta (Aminu, Miller, Lou) potrafi powstrzymać się przed kretyńskimi rzutami... to on... 
MILLER 
- Miller w 14 minut znów robił wiele dobrego. Z nim i Amundsonem Hornets zaliczyli najlepszy +/-. Potrafi odznaczyć swoją obecność na parkiecie. Tutaj sobie rzuci z półdystansu, tam zablokuje (FOCIA UP). I zawsze myśli najpierw o koleżkach. Ale według tego gówna Wesleya MILLER MYŚLI ZA DUŻO... łysej piź*zie nie dogodzisz... 
ROBERTS
- Jeśli Robcio nie załapie się do którejś z piątek najlepszych debiutantów, to będę niepocieszony. Wiem, że to mocne słowa, ale to co on ostatnio gra jest na prawdę miłe dla oka i efektywne. Rzuca tak, że Monty trzyma go na parkiecie grając small ballem. Asystuje tak, że ręce same składają się do oklasków, robi to coraz ciekawiej. W takich meczach, jak ciężej idzie Greivisowi niech gra jak najwięcej! 

Prince jak miał miejsce, to się nie czaił, tylko rzucał. Na szczęście za wiele tego nie miał. Z-Bo starał się brać na siebie większość akcji w ofensywie, gdy wyczuwał, że kryje go ktoś inny od Lopeza czy Davisa. A robił to z różnym skutkiem. Na pewno na PO musi pokazać więcej. Podobnie jak Gasol, który przegrał pojedynek z Davisem na najlepszą dobitkę w poprzednich meczach. Przegrał, bo statystycznie musi się poprawić przed PO tak jak Bandolf. Ale asysty znów ERSTE KLASSE. Allen na początku agresywnie, przydawał się w ofensywie, ale skoro nie dawał sobie rady w D, to był zmieniany. Memphis trafiło w meczu trzy trójki. Wszystkie w ostatniej kwarcie i wszystkie autorstwa Conleya. Jak ma miejsce, jest straszliwym zagrożeniem. A Vasquez był od niego dużo wolniejszy. Więc Conley narobił mi stracha. Ed Davis zdecydowanie za krótko, bo on zawsze odznaczy jakoś swoją obecność na parkiecie. Bayless klasa. Jeden z lepszych rezerwowych ostatnich czasów w NBA, mam nadzieję, że nie zostanie pominięty w posezonowym głosowaniu. Wroten krótko, oddelegowany do gry w D, ale bezskutecznie. Q-Pon nie mordował za 3 jak ostatnio, ale matchup Q-Pon vs. Miller to coś pięknego. Arthur wrócił po 9-meczowej absencji, ale jeszcze potrzebuje chwili, aby przypomnieć sobie jak się gra. Daye wszedł dopiero w ostatniej odsłonie i jakoś nie ma do mnie szczęścia, bo co oglądam, to on nie gra... Pittman i Leuer wbili na zawrotne 22 sekundy. 

Wolne aż do poniedziałku i mecz u siebie z Denver. Da radę przerwać tą długą serię? Czy ja wiem czy chcę, by Hornets to robili? To byłaby zbrodnia... Lepiej oszczędzać się na Miami. Choć z drugiej strony, 3W in a row to byłoby coś dla mnie!


I coś do posłuchania: 


czwartek, 21 marca 2013

Game 69 vs. Boston Celtics



Najpierw narzekałem, że Hornets zostali zesweepowani przez Washington Wizards. To był powód do wstydu. Co powiedzieć jednak o graczach Bostonu, którzy zostali zesweepowani przez Hornets? Kompromitacja? Nie sądzę, żeby Monty Montana opracował jakiś cudowny schemat zagrywek, który neutralizuje cały Boston i nie pozwala im na wykonywanie ich zagrywek. Ale po prostu graczom z Luizjany te dwa mecze wyszły. I ogólnie, Hornets wygrali 5 z ostatnich 6 spotkań z Bostonami!

Początek nie zapowiadał tu nic dobrego. Już nie mówię o wyniku, a o sposobie gry. Boston trzymał Hornets na śmiesznym procencie, a gracze z Nowego Orleanu nawet nie starali się im przeciwstawić, tracąc co chwila piłkę i robiąc inne głupie błędy. Znów jednak zaskoczyli wszystkich, wychodząc jak na zdesperowanych zawodników przystało i nawet odrobili straty, doprowadzając do remisu przed 4q. W tej trzeciej odsłonie wreszcie zadziałała defensywa, która przeciągnęła się na start ostatniej kwarty. Tam o dziwo Hornets odskoczyli, mając bodajże 9, czy 11 punktów przewagi. Ale nie byliby sobą, gdyby tego nie roztrwonili. Znów zaczęli grać jak na początku spotkania i ani się obejrzeli, a znów byli w dupie. Do tego mieli sabotażystę w drużynie. Przegrywając 3 punktami i mając 3 osobiste do trafienia w samej końcówce Andy Anderson był 2/3 z linii... A przecież jest specjalistą w tym aspekcie... Całe szczęście, że Monty zdjął jakiś czas wcześniej Lopeza i zastąpił go Mewą Kochaną. Bo Hornets znów byliby na deskach...

No i przychodzi mi po raz kolejny spropsować komentatorów. Myers, ten wjazd na Pierca za wózek inwalidzki :D

PRZEJŚCIE

AMINU - Unikał ofensywy jak ognia, rzucał wtedy, kiedy musiał (FOTKA UP NA KOZAKU), a cały mecz poświęcił defensywie. Tam jednak bez wybitnych rezultatów, bo choć miewał momenty, to parę razy Pierce go wyrolował. I wtedy robiło się nieciekawie... I raz tak zamulił, że wpadł na Vasqueza... To musi być w Shaqtin' a fool. 
DAVIS - Tak jak napisałem up. Cud, że Monty zdecydował się zdjąć to gówno Lopeza, przez którego o mało co Hornets nie przegrali. I o ile Mewa Kochana przeciwko Bostonowi gra co najwyżej przyzwoicie, to ta dobitka, która okazała się być game winnerem (ile w tym sezonie oglądaliśmy takich akcji...) to był prawdziwy majstersztyk. Anthony zaczaił się za wszystkimi i skacząc najwyżej sprawił kibicom radość. 
LOPEZ - Znów miast blokować same faule. Znów dotyka się piłki, kiedy nikt od niego tego nie wymaga. Znów niepotrzebnie podnosi ciśnienie w czwartej kwarcie (zdjęty na 2.30 do końca... za późno o jego cały czas gry...). Znów jest gównem. 
GORDON - To on chciał zakończyć mecz i z pewnością by to zrobił. Gdyby nie Mewa. Skończyło by się jak zawsze. Już było bardzo blisko jego straty, jakoś się utrzymał, oddał rzut, ale niecelny. Skąd ja to znam... Eric przez cały mecz raczej miernie. Kilka wjazdów, jumperów, ale ogólnie trzymany na niziutkim procencie. 
VASQUEZ - Bradley nie dał mu sekundy wolnego w całym pojedynku, a Vasquez nie przywykł do grania pod taką presją. Stąd aż 4 straty i tylko 6 asyst. Bo jedynym zawodnikiem jakiego widział przez cały mecz był właśnie ten konus Avery. Gdy miał od niego chwilę odpoczynku szybko zamieniał wjazdy pod kosz na punkty. 
ANDERSON - Andy Andy Andy... To jest właśnie pelikan. Skubany sabotażysta, ale nie uszło mu na sucho tym razem. Wyglądało na to, że leciał ładnie przez cały mecz. Tu trafił za 2, tu za 3, tu dał się sfaulować. Że poprowadzi drużynę do zwycięstwa. Pod koniec sprytnie chciał spier*olić cały misterny plan. Ale się nie udało. No i granie Andersonem jako najwyższym graczem to też sabotaż sam w sobie...
AMUNDSON - Nawet sporo przeszło przez niego w ofensywie, w tym krótkim czasie. To co robi wrażenie to sposób, w jaki Lou czyta grę i te 3 przechwyty. 
HARRIS - Monty ma dla niego jakiś pomysł na grę. I to widać. Trzyma go nie bez powodu, bo Terrel jako tako potrafi bronić. Na pewno lepiej od Masona, który swoją drogą nie zagrał nic. Ale jeśli Harris będzie dalej oddawał takie głupie rzuty, to nie muszą podpisywać z nim kontraktu. 
MILLER - Znów przyzwoicie pracował sobie na minuty. Szkoda tych in'n'outów, bo statystycznie wyglądało by w ogóle bardzo ładnie. Dobrze widzieć co mecz, że Darius sam stara się coś wykreować. Dla siebie, bo o kolegach myślał zawsze. Do tego spisał się w defensywie. 
ROBERTS - Monty wreszcie poszedł po rozum do głowy i zagrał w końcówce nim, Generałem i Komisarzem. Roberts czuł się rzutowo bardzo dobrze, większość swoich rzutów oddał w ważnych momentach, szczególnie na początku ostatniej odsłony. Znów kilka ładnych podań, więc KLASA. Na plus też mądre faule, nie dając żadnych szans na rzut. 
THOMAS - Koniec sezonu i końcówka minut dla Thomasa. Monty stracił pomysł co z nim zrobić. 

Pierce i Garnett grali jak za dawnych lat. Odpowiednio 28 i 20 punktów. Widać jak byli podrażnieni porażką z Miami. Może chcą podbudować Hornets na duszyczce, żeby to oni przerwali tą nierealną serie? Bass ostro pracował na tablicach i na szczęście zapomniał o ofensywie. Lee także musiał wypełniać założenia defensywne, więc rzucił piłką tylko 3 razy. Bradley je*any kocur z tymi 5 przechwytami, a na każdy zapracował sobie sam. Pochłonięty tym aspektem zapomniał jak się rzuca. Jeff Green postraszył na początku, że może polecieć i 50 punktów, ale ochłonął. Jet Terry nie zmartwychwstał po tamtym zdarzeniu. 0/5 z gry rzuca tylko osoba nieżyjąca. Tak bardzo stracił szacunek, że Jeff stawia na nim zasłony. Jordan Crawford wygląda dziwnie w tej zieleni. Nie ma tyle miejsca co w Wizards. Wilcox miał odciążyć trochę strefę podkoszową, ale raczej ten eksperyment nie wypalił. 

Czas na pojedynek z Memphis, chyba ostatni w tym sezonie. I Grizzlies i Hornets zakończyli swoje wczorajsze mecze dobitkami nie pozwalając rywalom na ostatni rzut. A kto okaże się lepszy w piątek? Marc czy Mewa Kochana? 

PELIKANY:


I coś do posłuchania: 

wtorek, 19 marca 2013

Game 68 vs. Golden State Warriors



Wreszcie Hornets przegrali i się z tym nie czaili do samego końca. Więc mecz całkiem przyzwoity do oglądania. Poza dwoma kwartami, kiedy nieudolność osiągała wszelkie miary. Ale jako, że jestem już przyzwyczajony, mogłem oglądać mecz i nie okazywać żadnych emocji. Bo emocje nie istnieją, nie po tym, jak LeBron zabił w nocy Terry'ego.


Mecz był podziałem na dwa etapy. Bo tak, w tym meczu była też równa walka. Pierwsza i trzecia kwarta nawet na poziomie. Dobra gra z obu stron, było na co popatrzeć, bo dwie drużyny grały równo i ciekawie. W drugiej kwarcie Hornets po prostu stanęli. Zapomnieli jak się zdobywa punkty. Ta choroba dopadła ich także w ostatniej odsłonie. W sumie w tych dwóch kwartach zdobyli 25 punktów. Czyli tyle, ile przez całą trzecią kwartę. Tak gra tylko drużyna broniąca się przed spadkiem. Koniec końców porażka urosła do monstrualnych wymiarów, bo była to porażka różnicą 21 punktów. Przyznam szczerze, że trochę mnie to zaskoczyło... 

Zgodnie z moim życzeniem odpoczywał Gordon, a na minuty mógł liczyć Miller. Więc jeśli znów Montana odpier*oli jakiś ryż i nie da grać Millerowi to...

PRZEJŚCIE

AMINU - Taki obrót spraw w końcówce sezonu jak najbardziej mnie satysfakcjonuje. Aminu gra słabo, więc gra krótko. Miller gra dobrze, więc gra długo. Matko, jak jego jeden jumper minął wszystko... 
DAVIS - Miał arcytrudne zadanie, bo Lopez grający gówno zmusił Davisa, aby mierzył się i z Bogutem i z Lee. A Davis to dużo lepszy obrońca z pomocy i miał na prawdę ciężko, żeby bronić przeciwko tym bydlakom. Ofensywnie bardzo przyzwoicie, jako jedyny podkoszowy w tym meczu. 
LOPEZ - Lopez z takim dominatorem, jakim jest Bogut nie ma absolutnie nic do powiedzenia. W ofensywie NIE ISTNIAŁ. Piłek nie zbierał. To było coś pięknego, oglądając tak nieporadnego Robina. Co ciekawe, to nie jest zbyt częsty widok, żeby Robin grał takie gówno. Bogut grał bardzo mądrze, odpuszczając Robina na półdystansie. No i musi się nauczyć od Australijczyka jak blokować i nie faulować... 
MASON - Cieniutko śpiewał. Chyba jest już zmęczony sezonem, bo celownik to mu się ewidentnie rozjechał... Od dawien dawna nie spędził w sezonie tylu minut na parkiecie. A jeszcze trochę ich zostało znając Montanę...
VASQUEZ - Znów potrafił podzielić obowiązki i leciał punktowo oraz z asystami. Bo taki podział wychodzi mu najlepiej. Szkoda jednak, że nie chciał brać Curry'ego na plecy częściej, bo takie chucherko powinno być dla niego chlebem powszednim. Gdzie te czasy, gdy dzięki jego grze Hornets wygrywali z Warriors, po game winnerach... 
MILLER - 36 minut na parkiecie. Mogę powiedzieć, WRESZCIE! Wreszcie mogłem go pooglądać trochę dłużej niż zwykle. Nie wiem z jakiego powodu, ale Monty po prostu dał mu minuty. Darius chyba sam się tego nie spodziewał. Jak zwykle niewykorzystywany potencjał w ofensywie, bo sam musiał kreować sobie rzuty (w ogóle nie pozwalają mu grać 1 vs. 1, ale jak Miller się poczuł to miał dwie świetne akcje w 4q). W defensywie nawet niezgorzej, szkoda, że dał się splakatować Barnesowi... Znów potrafił dostrzec lepiej ustawionych kolegów, dobrze stanąć do zbiórki i nawet zablokować rzut za 3 Rycza Jeffersona. Oby Miller został na parkiecie jak najdłużej w zbliżających się meczach. 
ANDERSON - Andy statystycznie zawsze lepiej niż przyzwoicie przeciwko GSW. Ten mecz też się tak zapowiadał. Oczywiście nie mówię tu o trójkach, w których jest żenada od długiego czasu. Ale Andy ładnie leciał za 2, przez pewien czas był go tu guyem. Niestety, ładnie leciał tylko na początku...
ROBERTS - Oby jak najmniej takich meczy. Słabiutko rzutowo, a widać, że chciało mu się rzucać. Do tego kompletnie nieuważnie podczas wyprowadzania piłek, co owocowało  w straty... 
AMUNDSON - Złodziejaszek zabrał minuty Lancy. Nie ma chyba meczu w którym Amundson nie jest blokowany. Zawsze przy próbie wsadzania z góry... 
HARRIS - Po raz pierwszy poznaliśmy Harrisa jako tego, który potrafi zdecydować się na jakiś rzut. Ale coś już musiał zacząć robić, bo jest podczas swojego drugiego dziesięciodniowego kontraktu. Monty dał mu 28 minut, które ani ziębiły, ani grzały. 
THOMAS - Był minutę na parkiecie. Nie widziałem go... 

Barnes pokazuje, że potrafi polecieć z góry kiedy trzeba. Lee po prostu wiedział gdzie stanąć, żeby podanie kolegi zamienić na łatwe punkty. W ataku nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Bogut aktywny w każdym aspekcie. Niby nic statystycznie, bez wielkich ochów i achów, ale imponował. Wstyd tylko, że założył czarne skarpetki do białych butów. No błagam... Thompson będąc czysty jest zawsze zagrożeniem. W przeciwieństwie do Curry'ego który nawet kryty odpali taką trójkę, że kopara opada. 30 punktów lekką ręką (w trójkach odskoczył Andy'emu że hoho). Przeraża łatwość z jaką zdobywa punkty. No i już dostaje gwizdki widmo. Landry nie lubi takich meczy, kiedy musi uganiać się, za grającym od kosza PF. Nie mógł pokazać swojej siły w 100%. Jacunio Jack cichutko, ewidentnie nie chciał pogrążać byłych kolegów. Ezeli, Green, Jefferson i Bazemore zupełnie bez gry w ofensywie. A w takim meczu ich umiejętności defensywne nie były istotne. 

Przerwa jeden dzień (regeneracja Gordona...) i mecz z Bostonem! Miami wciąż jest niepokonane i ja zacieram ręce tylko na ten mecz. Że to właśnie Hornets zakończą tą serie... TAAAAAA


I coś do posłuchania: 

poniedziałek, 18 marca 2013

Game 67 vs. Minnesota Timberwolves



Im bliżej końca sezonu, tym ciężej oglądać te mecze. No po prostu coś potrafi strzelić, kiedy Hornets rozpierniczają prowadzenie w 4q. To było oddanie zwycięstwa LEKKĄ ręką. I w sumie oddanie tradycyjne. Na minutę przed końcem prowadzenie 95-91. Ale ch*j, po co to dowieźć. Przecież to nie powinno stanowić problemów, ale po raz kolejny było to zawodowe oddanie meczu (Minnesota ucieka na jeden mecz, a Hornets przybliżają się do draftowej jedynki).

Odliczam już chwile do końca sezonu, bo zaczyna to męczyć. Po pierwsze wyniki przewidywane w ciemno. Po drugie jest już to NUDNE. Ale obiecałem sobie, a jestem człowiekiem słownym. Dam radę, w końcu to ostatnie chwile z 'moimi' Hornets. A na horyzoncie March Madness. Oglądane będzie po całości. Butler, Ole Miss czy polskie Liberty i Gonzaga. Emocje gwarantowane!

A Monty swoimi decyzjami przechodzi samego siebie. No po ch*j trzymać na boisku takie gówno i takich sabotażystów jak Gordon i Anderson, do spółki z Masonem. I dawać minuty Harrisowi. MOJA GŁOWA TEGO NIE OGARNIA...

PRZEJŚCIE

AMINU - Syndrom Arizy. 0/2 z osobistych w najważniejszym momencie. No już załamuje ręce... Punkty to po dobitkach, raczej nie był przydatny w ofensywie. Cienko i punktowo (zagubiony w akcji) i zbiórkowo, ale chociaż pokazał się z dobrej strony w defensywie. 
DAVIS - Zaczyna się pięknie rozwijać ofensywnie. Początek z pięknym ciągiem na kosz. Nie łapał fauli, nie miał zbyt wielu zadań defensywnych (Davisa też można blokować jednak LOL). Wesley to się o mało co nie spuścił po finger rollu Mewy Kochanej... 
LOPEZ - Gdyby jeszcze nauczył się łapać piłki... To byłoby przyzwoicie, a tak jest gównem. Niech idzie na piłkę ręczną i pożyczy klej, bo tyle punktów jest traconych... Wreszcie zagrał lepiej statystycznie (bo na boisku i tak wolę Peka) od Pekovica, nie dał mu się zmiażdżyć, odpowiadał nawet na poziomie, wykorzystując swój wzrost. 
GORDON - Szkoda, że Hornets nie kończą sezonu maratonem meczy następujących po sobie. Gordon poszedłby w odstawkę i obiecuje, że nikt by za nim nie płakał. Gra tak, jakby chciał uciec do Phoenix. Do tego chciał dogonić osiągniecie Davisa z poprzedniego meczu w ilości fauli i połapał ich na starcie tak dużo, że został zimny do końca meczu. Ostatecznie rzucił 6 razy z gry w 26 minut. I do kogo poszła piłka w końcówce, jak nie do niego. I spier*olił zawodowo... 
VASQUEZ - Vasquez widząc nieudolność Hornetów musiał lecieć sam. No i rzucał. A ja nie lubię mecz, w których Generał musi rzucać. 24 punkty przy 25 rzutach (rekord kariery). Bo oczywiście ZERO pomocy. I cud, że wchodziły mu rzuty spod kosza, bo procent mógłby być porażający. W czwartej kwarcie obudził się w nim dystans, ale znów. ZERO wsparcia... 
MASON - Coraz śmielej odpada rzuty, a dzieje się to z gorszym skutkiem dla drużyny... Niestety, Monty to uparciuch i albo gra Gordon, albo Mason. I choćby nie wiem co mieli robić na tym boisku, zawsze któryś z nich się na nim znajdzie. GDZIE JEST RIVERS LOL. Oczywiście Mason zesrany, gdy przychodzi co do czego i trzeba piłkę zza linii wprowadzić. MATKO...
ANDERSON - 2/10 mówi samo za siebie. Anderson to gówno i nie potrafi zgrać dwóch aspektów. Albo trafia za 3, a za 2 jest nieudolną sierotą, albo jest zupełnie na odwrót... 
HARRIS - Po co po boisku biega ten marny sateliciarz. Tymi uszami sobie nie pomaga, bo zamiast biec szybciej, to łapie w nie wiatr i stoi w miejscu. Gracz zupełnie nieprzydatny i tu kolejne pytanie do Montany. NA CH*J. 
AMUNDSON - W tym meczu z kolei pokazał, że w ofensywie także potrafi coś zdziałać. Wciąż musiał zostać zablokowany choć raz w meczu, ale raz też poszedł z góry, a raz trafił ładnym haczkiem. Po sezonie miejsca dla niego nie widzę, ale niech gra teraz, póki może. Nieźle zastawia się do zbiórek. 
ROBERTS - No tak, Niemiec wchodzi, w 9 minut ma 4 asysty, 2 przechwyty, 5 punktów i SIEDZI NA DUPSKU PODCZAS GDY TE DWIE IMITACJE KOSZYKARZY BIEGAJĄ PO PARKIECIE. NA CH*J MONTY JESTEŚ TRENEREM. 

AK47 chyba dawno nie miał tak prostych dwóch bloków, w ostatniej minucie meczu. No po prostu nawet pięcioletni Jan zablokowałby te rzuty Gordona i Masona. I tak Kirilenko będąc mecz na uboczu wyrasta na bohatera. Williams kompletnie odpuszczany (dostał kilka gwizdków w crunch ekstra), bo ktoś nie odrobił pracy domowej i zapomniał, że D-Will potrafi rzucić za 3... 28 punktów od młodego wilka, jest progres. Pekovic nie musiał miażdżyć, żeby dominować totalnie. Do tego nie obsrał się psychicznie, jak Aminu, i trafił dwa najważniejsze osobiste. Ridnour jest białą kur*ą i zalewa mnie krew po każdych jego punktach. Rubio klasa, miał miejsce, to rzucił i trafił. Jakim cudem pozwolono mu wejść w crunch pod kosz i skończyć akcje and1, to zostanie słodką tajemnicą Monty'ego Montany. W defensywie starał się być zawsze BLISKO. LIKE LIKE.  Gelabale zupełnie bezproduktywny. Stiemsma jakoś tam odciążał wysokich Wolves. Shved ostatnimi czasy bardzo przeciętnie, jakby spoczął na laurach. Barea wciąż zawodowo rzuca osobiste. Cunningham na szczęście nie zagrał takiego meczu z Hornets jak poprzednio, gdzie był chyba 76/76 z gry. Tym razem słabszy procencik, a więc obyło się bez pogrążenia. Chris Johnson wszedł na te 3 minuty i zrobił co do niego należało. W Hornets też nieźle pykał...

Czas na mecz back2back, a więc wyprosiłem! Nie gra Gordon, więc liczę w końcu na Millera. Chyba, że Montanie znów odpier*oli, i zacznie S5 Vasquez-Aminu-Thomas-Davis-Lopez, grając z ławki tylko Andersonem i Amundsonem. NIE ZDZIWIĘ SIĘ!


I coś do posłuchania: 

niedziela, 17 marca 2013

Game 66 vs. Washington Wizards



Zostać zesweepowanym przez Washington Wizards... Jak dumnie to brzmi! Dawno nie widziałem takich rzeczy. No, ale chyba nie dało się wygrać tej nocy z koszykarzami ze stolicy. Nie przy tak trafiającym Johnie Wallu...

Mecz był dość wyrównany i na pewno stał na wyższym poziomie niż poprzednie starcie tych ekip. Można uznać już, że było to kunktatorstwo ze strony Hornets. A to dlatego, że tym meczem Wizards zrównali się z nimi w ilości zwycięstw. A więc raz jeszcze, wszystko w słusznej sprawie draftu. I tym gorzej dla mnie, bo jak wiadomo co mnie Pelikany... Zamiast się spiąć na końcówkę sezonu, żeby jeszcze powalczyć o play-offy to oni się zaczęli lubować w takim ryżu...

Szkoda, że wciąż kontuzjowany jest Beal, bo nie miałem okazji oglądać go po tym ustabilizowaniu formy. No i mielibyśmy pojedynek o drugą pozycje w walce o ROTY!

PRZEJŚCIE

AMINU - Brak jego plakatu na Okaforze to jawna kpina. Po prostu potraktuje to jako niedopatrzenie, bo nikt nie zadał sobie trudu, żeby ten mecz obejrzeć. 
DAVIS - Zaliczył bardzo mocny start. Wszyscy mieli nadzieje, że przez Mewę Kochaną przejdzie już każda kolejna piłka. Niestety, Anthony zdobył tylko 16 punktów (w pomalowane jak w masło) w 16 minut. Więc widać, jak dominował. DO tego 7 zbiórek, ale także 5 fauli. Co już potem nie wszedł, to łapał faule. A mógł zaliczyć na prawdę historyczny wyczyn. 
LOPEZ - Ten to się nadaje... Do przerzucania gnoju. Choć i tego bym mu nie powierzył, bo wszystko, dosłownie WSZYSTKO wypada mu z rąk. Więc przy faulach Davisa i nieudolności Lopeza musiała grać ławka. 
GORDON - No kiedy może ładnie lecieć jak nie w pierwszej połowie. I autentycznie, leciał ładnie! Później stwierdził, że zacznie wbijać pod kosz i wychodziło to z marnym skutkiem. Po przerwie 1/7 z gry, a więc NORMA. Słabiuteńka głowa... 
VASQUEZ - Kolejny flirt z triple-double. I jako jedyny próbował dostępować kroku Wallowi. Raz z lepszym, a raz z gorszym skutkiem. Na pewno lepiej wyglądało to wszystko, kiedy wchodził pod kosz. No i kolejny raz uwielbiam słuchać obcego komentarza i ludzi, którzy się nim autentycznie jarają. Jak ja. Szkoda tego, że zapomniawszy, że nie ma na boisku Davisa, wrzucił alleya do Lopeza... 
ANDERSON - Powrót z wczasów nieudany. Mamy skuteczność 6/18. Myślimy, trochę gówno. Dochodzi do tego 1/10 za 3... Odejmijmy od FG trójki i mamy przyzwoite 5/8 za 2. Czemu Anderson musiał rzucać za 3... To on sam chyba wie najlepiej. I jeśli to nie było ustawione, to ja już się na niczym nie znam... Jedynie twarz pokazał w ostatniej odsłonie, gdzie chciał wziąć na siebie większość zagrań. Ale za 2 oczywiście. 
THOMAS - Lanca nie wyskoczył ofensywnie tak jak ostatnio, a co ciekawe lwią część spędził na pozycji SF. Był na boisku wraz z Amundsonem i Andersonem. Nie wiem gdzie w tym logika
MASON - Po co był na boisku, to wie tylko Monty Montana. Mason nic nie pomagał w ofensywie, a skoro nic po tamtej stronie, to tym bardziej w defensywie. Tu jak znalazł miał być Miller, ale coś przyblokowało trenerską decyzje... 
AMUNDSON - Jest debiutancki punkcik w Nowym Orleanie. Za to propsy, że nie ma ciągoty na kosz, żeby udowodnić, że da radę w ofensywie. Ale zaskoczył zupełnie czymś innym. Te 3 asysty, a każda z nich piękniejsza od drugiej. Wiedziałem, że Lou to solidny białas, ale nie z aż tak wielkim przeglądem boiska. Przypomina trochę Ayona w tym aspekcie. 
ROBERTS - Znów grał trochę obok Vasqueza, biorąc się za rozgrywanie, ale ci dwaj raczej nie powinni razem śmigać po boisku. Jakoś tak na siebie działają... 

Webster ustalił rekord całej organizacji Wizards, jeśli chodzi o mecze z kolejnymi czterema trafionymi trójkami. To już jego czwarty taki występ i kto by powiedział, że taki marniak (pobił rekord Arenasa...), po szkole Timberwolves będzie tak leciał zza łuku. Nene i Okafor to dwie bestie, mieć takich kozaków w podstawowej piątce to przywilej. Niestety w tym meczu były to bestie uśpione. Nawet ich zsumowany dorobek to śmiech na sali, bo tylko 13 punktów i 4 zbiórki. Czyli jeden przeciętny silny skrzydłowy... Miast dwóch niewątpliwych gwiazd tej ligi... Temple ładniutko, ale zdecydowanie za cicho jak na startera, który gra 45 minut. Wall to przeszedł samego siebie. 12/15 z gry to już jest miazga, ale ten człowieczek rzucił aż trzy trójki! CZAICIE? To dopiero drugi raz w karierze, kiedy rzuca tyle trójek. A przed tym meczem, w całym sezonie trafił dokładnie... TRZY trójki. No po prostu musiał pogrążyć Hornets. Jak rekordy, to tylko z nimi. Poza tym, był nie do zatrzymania w żadnym aspekcie. Kiedy chciał, wjechał. Półdystans bezproblemowo... Ariza, stary dobry Ariza zagrał jak Ariza. Cegły latały, zbiórki były, asysty także (inbound props!). TĘSKNIŁEM. I nie mam pojęcia, czemu ten kozak leci z ławki... Booker wszedł i tak jak mógł, bronił pomalowanego, bo na samym starcie to było jedyne miejsce gdzie Ornety zdobywały punkty. Do pomocy miał Seraphina, który jedyny leciał w pomalowanym i zablokował trzy rzuty. Cała drużyna Hornets zablokowała zero rzutów. Wiadomo, kto miał wygrać. Jak nawet ukuł ich taki marniak jak Cartier Martin... No nie może być... 

Dziś mecz z Minnesotą, a ja liczę na to, że znów zagra pan Miller. Bo granie takim wysokim lineupem mi się zupełnie nie podoba, a do tego nie przynosi wymiernych skutków. Mecz o północy, wcześniej Selection Sunday, a mi zostaną 4 godziny snu przed poniedziałkiem... ALE JUŻ OSTATKI, CZUĆ WJOSNĘ.


I coś do posłuchania: 

czwartek, 14 marca 2013

Game 65 vs. Brooklyn Nets



W sumie, to mogło dojść do rewanżu z Bruklinami w bardzo krótkim odstępie czasowym. Raptem dwa tygodnie temu Hornets przegrali z nimi 4 punktami. Tym razem grali na wyjeździe, znów przegrali (kto by przypuszczał...), a różnica dziesięciu punktów może wydać się trochę myląca.

Gracze z Luizjany dość wyraźnie przegrali pierwszą kwartę, ale nie pozwolili odskoczyć Nets na dużo większą liczbę punktów. Po przerwie wyszli jak nowo narodzeni, odrobili wszystkie straty (odrabiali już w pierwszej, drugiej i próbowali w czwartej...) , a więc dali nadzieje na ciekawą ostatnią odsłonę. Jednak bez chorego tego dnia Andy'ego Andersona (czy ja wiem czy taki chory... ponoć za tego game winnera wygrał wczasy w Krynicy Morskiej), Hornets nie wytrzymali tempa ostatniej odsłony. Nets wyglądają coraz fajniej na parkiecie i nie cierpią nawet z powodu odsunięcia Kardashiana z rotacji. Z nim przyzwoita ławka Nets wyglądałaby na jeszcze mocniejszą, ale PJ Carlesimo chyba wie co robi.

Z innych informacji, to mamy nowego Papieża i nie okazał się nim kardynał Turkson. Ponadto Hornets podpisali bardzo ciekawego zawodnika, a mianowicie Lou Amundsona. Nie jest to na pewno gracz anonimowy, pokroju Simsa czy Harrisa. I na szczęście już w pierwszym spotkaniu nie zjadł wszystkich minut Lancy Thomasa.

PRZEJŚCIE 

AMINU - Cieniutko... Bez żadnych zbiórek (bo 3 to dla niego NIC), punkty tylko po NUDNYM już alleyu. Nie miał też jednej osoby na której mógłby się skupić jeśli chodzi o krycie, bo Nets rotowali jak szaleni. 
DAVIS - Wchodził w pomalowane, aż miło było patrzeć. Wymuszał te dwa faule jak prawdziwy weteran. Pod koszem siał postrach, bo tymi pięcioma EFEKTOWNYMI blokami zrobił wrażenie. Na tyle mocne, że wszyscy starali się go omijać. 17-11-5, kolejne double double w sezonie i znów chce gonić Lillarda. 
LOPEZ - Starał się jak tylko mógł dotrzymywać kroku bratu. I wychodziło to na prawdę przyzwoicie. Walczył z nim PRAWIE jak równy z równym. Raz jak sfaulował Brooka, to za jednym zamachem padł też G-Force LOL. Tu potrzebna jest siła! Starał się odpowiadać pięknym za nadobne po każdych punktach braciszka. Na jedną jednak rzecz nie mógł odpowiedzieć. Na tą MASAKRYCZNĄ paczkę, którą Brook go zmiażdżył. Po prostu nie potrafi tak latać... 
GORDON - Gordon zdobył 24 punkty! I zdobywał punkty przez cały mecz! Starał się tuszować brak Andersona i nadrabiać za niego trochę trójek. Nadrabiając Andersona miał też na myśli pakowanie z góry. A WIĘC ZDROWY LOL! Kolanka wciąż żyją.
VASQUEZ - Generał znów wraca do kręcenia pięknych cyferek i nie składa jeszcze broni przed zostaniem najlepszym asystentem w lidze. Runnery znów klasa, bo wchodził sobie śmiało na kosz. 
AMUNDSON - Debiut zaliczony i to debiut na poziomie! Co go Brook zablokował, to nie mam żadnych pytań. Tak ciepłego przywitania nie widziałem już dawno. 
MASON - Powinien mieć kreowane więcej pozycji rzutowych. Przecież on do niczego innego się nie nadaje. Raz wjedzie na kosz, ale reszta to dystans i najlepiej WIDE OPEN! 
MILLER - Nie wykorzystał swojej ponownej szansy na dłuższą grę w tym meczu. Ponownie robił wszystkie małe rzeczy na boisku (no kto, jak nie on mógł mieć największe +/- w drużynie), raz pięknie stopując kontrę Nets, ale to za mało. Koniec końców to Mason grał na koniec jako SF. 
ROBERTS - Po tak niezłym meczu, kiedy zagrał najdłużej z całego S5, wrócił na ławkę i zaliczył tylko 12 minut. Ale znów bardzo przyzwoicie i punktowo i rozgrywając tą jedną akcje. 
THOMAS - No tym meczem zamknął japę wszystkim, którzy w niego nie wierzyli. 12 punktów, 4/4 z gry i 4/4 z osobistych. Rzucał wtedy, kiedy nie szło drużynie. Ładnie uwalniał się od krycia i rzucał z mid-range. Przybył mu konkurent w osobie Amundsona, ale z taką grą Lanca na pewno utrzyma się w rotacji. 

G-Force oczywiście propsowany za walkę o każdą piłkę, ale to na pewno nie był jego mecz. Gdyby nie częste wizyty na linii osobistych, rzekłbym że przeciętny. Reggie nie mógł tak lecieć w ofensywie. Wiadomo, że tej bestii nie zabroni się zbierać, ale na zdobywanie punktów można zakrzyknąć weto. Bo wszystkie punkty miał po zbiórkach właśnie... Brook to klasa. W sumie chciałem, żeby rzucał z dystansu, ale robił to nader skutecznie. Paczka nad bratem pozamiatała, a Carlesimo udowodonił, że Reggie jest potrzebny miast Humpriesa, bo jeszcze lepiej od niego zbiera, czym tuszuje gówno Lopeza. CJ Watson raczej jako statystyk w S5. D-Will nie mordował za 3 (nie rzucał nawet wide open! --- WYSTRZELAŁ SIĘ), ale i tak rzucał bardzo solidnie. Z takimi ludzikami wokół siebie może grać. Bogans bycie statystykiem również opanowane do perfekcji. Zabiłbym go, jakby leciał fest za 3. Tyshawn Taylor to w ogóle -10 z gry w 3 minuty. Czemu u licha nie grał dłużej... Brooks co pięknie leciał, a stracił minuty z S5 na rzecz marniaka CJ. Blatche wydawało się, że jest nie do zatrzymania. On fire całą noc... Do tego napompował się za wszystkie czasy. Mirza przydał się, bo wyglądając jak Andy zapełnił po nim lukę na parkiecie. 

Czas na mecz z Wizards. Trzeba wygrać i zmazać plamę za ostatni mecz tych drużyn, kiedy to gracze z Z Waszyngtonu wygrali swój pierwszy mecz na wyjeździe... Emeka i Ariza znów do oglądania! 


I coś do posłuchania: 

poniedziałek, 11 marca 2013

Game 64 vs. Portland Trail Blazers


Mało brakowało, a oglądałbym tylko drugą połowę tego meczu. W ostatniej chwili ogarnąłem, że w Stanach przestawiono godzinę. I dlatego spałem przed meczem tylko pół godzinki... Warto było jednak wstać na ten mecz, bo Hornets mimo iż grali back2back, to zagrali na prawdę przyzwoicie.

Przede wszystkim prowadzili w prawie całym meczu. Oczywiście nie byliby sobą, gdyby nie zaczęli przegrywać w ostatniej kwarcie. Doszło już do tego, że Lillard znów trafił trójkę w PRAWIE identycznej sytuacji jak ostatnio między tymi drużynami. Więc to Hornets musieli gonić, ale na szczęście na zegarze widniało trochę więcej niż 00.00. A, że Hornets wreszcie rzucili jakiegoś game winnera (zdjęcie UP), to już w ogóle pełen props. Do tego pojawili się w top10. Cud, że Matthews nie trafił tej ostatniej trójki... Ale nic by mnie już nie zdziwiło.

PRZEJŚCIE

AMINU - Jakoś tak zupełnie nieprzydatny. Skoro gracz o jego 'umiejętnościach' ofensywnych jest 0/5 z gry, to gdzieś został popełniony błąd. 
DAVIS - Kolejne potężne double double z jego strony. I dla mnie wygrał pojedynek z Lillardem. Gdy trzeba było, latał nad obręczami lub trafiał mid-range. Do tego walka o każdą piłkę!
LOPEZ - Nadal jak dziecko we mgle pod koszem. I cud, że w tym meczu nie był potrzebny. Wszystko przebiegało w jak najlepszym porządku i bez Robina na boisku. Sam sobie winny, bo ostatnimi czasy gra gówno. 
ROBERTS - Po raz pierwszy w S5. I od razu zagrał rekordowe dla siebie 43 minuty. Wydatnie pomagając drużynie. To on przez większość czasu prowadził grę, a na pewno to on raczył wszystkich kibiców pięknymi asystami (aż 9! bez strat!). Jedna w top10. I co ciekawe, po raz pierwszy w sezonie Generał Greivis nie miał największej ilości asyst w drużynie. Szkoda tylko, że wymienił się talentami z Vasquezem na całego i zapomniał jak się rzuca. Tylko 3/13 z gry. Ale cieszy to, że coraz częściej wbija pod kosz i nie szuka tylko dystansu. 
VASQUEZ - U niego z kolei rzadko się zdarza, aby miał więcej zbiórek od asyst. W ogóle jakoś wolał pozbywać się piłki z rąk, ale w najważniejszym momencie wiedział co z nią zrobić. Kiedy drużynie nie szło, to rzucał, a że zamienił się talentami z Robertsem, to był aż 9/15 z gry. 
ANDERSON - Trzeba przyznać, że wygrał końcówce dwoma ostatnimi rzutami. Najpierw ta trójka na luzaku, potem ten and1. A ten and1 robił wrażenie! No i props, że wreszcie wstrzelił się jako tako z dystansem, bo ostatnio tyle trójek rzucił MIESIĄC temu! Przecież on nie może mieć takich przerw w rzucaniu... Ale double double z ławki go ratuje. I po co ten młot podaje na alleje, skoro NIE POTRAFI. 
MASON - Kto by powiedział, że to nie on, a Roberts wejdzie do s5 na czas absencji Gordona i Riversa? Ale tym razem weteran był przydatny z ławki. Przyzwoite 10 punktów i żerowanie na asystach Millera. I ktoś nie może być ograny przez Lillarda! Nie wypada staruszku! 
THOMAS - Lanca udowadnia kto powinien być drugim wysokim z ławki. Choć wysokim to za dużo powiedziane. Miał problemy w defensywie z LA, ale za to jak poleciał w ofensywie. Trzy zbiórki na atakowanej tablicy, do tego dwie dobitki. Uciekał wysokim Portland jak chciał. 
MILLER - Tytan pracy. Tym co robi udowadnia Montanie, że to na niego trzeba stawiać w ważnych chwilach. Zagrał chyba najlepszy mecz w swojej karierze enbiejowskiej, choć nie ustrzegł się błędu, jakim jest kolejny faul gracza rzucającego za 3 w kolejnym meczu (choć w drugiej podobnej sytuacji uciekł od podobnego gwizdka!). Zaliczył rekord kariery w punktach i asystach. Do tego poleciał 2/2 za trzy, a ostatecznie 8 punktów, 5 asyst i 3 zbiórki robią wrażenie! Skutecznie wyleczył Aminu z gry w końcówce. KLASA. Po co tutaj Gordon?

Batum nie wiedzieć czemu uczepił się strasznie tego dystansu i nie chciał robić nic innego. LA dość przeciętnie jak na All-Stara. Myślałem, że częściej będzie brał piłkę na siebie, szczególnie bez Lopeza na boisku. Hickson zupełnie nieodnotowany przeze mnie, ale 14-14 robi wrażenie. Choć tu to samo co do LA. Bez Lopeza powinien polecieć jeszcze ładniej, choć na nim śmigał jak na kupsku. Matthews wreszcie dograł jakiś mecz z Hornetami do końca. I swoimi trójkami dał sygnał do odrabiania strat. Od niechcenia leciał za 3, a żadna obrona nie robiła na nim wrażenia. Lillard na pełnym luzaku 20 punktów, zawsze widzi obrońce którego musi zaraz ograć. Zaskakuje, i wraz z Millerem udowadniają, że najlepsi w NBA są po całym programie studenckim! Maynor oddany z OKC zupełnie za frajer, a dla mnie to lepszy koszykarz od Jacksona. Babbitt jeśli nie rzuca trójek to jest bezużyteczny. Jeffries wszedł i chciał być specem od defensywy. Ale zamiast flopować w ostatniej akcji mógł chociaż zmusić Andersona do wysiłku. A tak runął jak długi! Barton tylko 10 minut na boisku, a ja żałuje, że nie więcej. Musi chłonąć wiedzę z boiska! 

Czas na kolejny mecz z Brulkinem Nets. Oby D-Will nie poleciał kolejnego rekordu za trzy. I muszę zapamiętać, że ten mecz jest o tak zwalonej porze, jaką jest 00.30... W Bruklinie grają, to może Jay-Z coś porapuje! 


I coś do posłuchania: 

niedziela, 10 marca 2013

Game 63 vs. Memphis Grizzlies


Zanim rozpocznę pisać o meczu z Memphis, to pozwolę sobie na odniesienie się do mojego poprzedniego wpisu. Dziękuję kochani! Za te wszystkie wejścia, za te dające mi nadzieje komentarze. Przyjemnie się to czytało i dzięki temu mam jeszcze większą motywacje do pisania! Dla takich wpisów jak tamten aż chce się robić to dalej! Wróciła mi wiara ziomki! JEBAĆ LEJKI RAZ JESZCZE :* :* :*

A teraz już powrót do normy. Czyżby szykowały się nam kolejne mecze przyjaźni? Q-Pon i Daye na boisku w jednym momencie (MARZENIE KAŻDEGO TRENERA) i to nie w mojej ukochanej drużynie? Memphis dają się lubić! Robią sobie na luzaku historyczny sezon, a w tym meczu grali bez Z-Bo i Arthura. Choć wszystkim wychodzi to na dobre, bo wreszcie minuty dostaje Ed Davis i pokazuje jaką jest bestyjką!

Hornets rozpoczęli mecz niemrawo (tak niemrawo grali, że zasnąłem w 3q podczas osobistych Princa! coś niespotykanego), ale ogarnęli się z czasem w drugiej kwarcie, by na sam koniec roztrwonić całą swoją przewagę i doprowadzając do tego, że to oni w drugiej połowie musieli gonić wynik. Spory run Grizzlies przedłużył się jeszcze na trzecią kwartę, a przed ostatnią odsłoną prowadzili oni aż 18 punktami. Wtedy byłem pewien, że Hornets chcą powtórzyć wyczyn Los Angeles i wrócić z podobnej straty. No powiem, że plan niezły, ale już z wykonaniem, to było zdecydowanie gorzej. Trener Hollins mając na uwadze to, jak w ostatnim meczu tych drużyn Hornets odrobili straty właśnie w ostatniej odsłonie wolał dmuchać na zimne i trzymać długo swoich starterów. Gracze z Luizjany nie doszli na mniej niż 11 punktów, notując trzecią porażkę z rzędu. Na zachodzie więcej porażek z rzędu mają teraz tylko zawodnicy z Utah i zrównali się już bilansem z Lakersami. Przypadek? NIE SĄDZĘ! Stern pięknie to wykombinował...

W drużynie z Nowego Orleanu zadebiutował Terrel Harris, który został podpisany przez kontuzje Riversa. Tutaj już smutek, bo Rivcio nie wróci w tym sezonie, a ja nikomu nie życzę kontuzji, nawet takiej kupie jak jemu. A podpisany ziomek grał w Miami! Czyżby zarząd miał nadzieję, że przekaże trochę przepisu na mistrzowską drużynę?

PRZEJŚCIE

AMINU - Zdobywał punkty będąc blisko kosza, dobrze biegał do kontr, ale tak ogólnie to w tym meczu nie był zbytnio przydatny. Pozycja SF w Memphis to coś z czym mało kto by sobie poradził.
DAVIS - No statystycznie to kopara opada, bo 20-18 to są konkretne linijki! Wreszcie dostał jakieś porządne minuty i pokazuje potencjał! Szkoda tylko, że sporą część czasu spędził z dala od kosza, racząc wszystkich rzutami z mid-range. Do tego pod koszem był tłumiony przez drugiego z Davisów, Eda. 
LOPEZ - Gasol pokazał mu co o nim myśli. Nie dał mu szans absolutnie na nic! Robin trzymany był z dala od kosza (a jak był pod koszem, to jakiś taki zesrany...) i nie dość, że był zupełnie nieprzydatny w ofensywie, to także nie pomógł w zbiórkach po dwóch stronach tablic. A grał aż 22 minuty... 
GORDON - Skubaniutki wiedział jak się zakamuflować, bo nie był widoczny. Autentycznie. 7 rzutów w 28 minut. Tony Allen doin' work. 
VASQUEZ - Generał miał ciężki mecz, bo grał przeciwko najlepszej parze złodziei w lidze, a wiadomo, że Wenezuelczyk ma czasem problemy z chronieniem piłki. Trzy z czterech strat były prędko zamienione na łatwiutkie punkty. Do tego ten faul na clear path. Jak ja nienawidzę czegoś takiego... To już tylko głupota...

ANDERSON - Anderson zdał sobie sprawę, że z dystansu nie poleci tak jak ostatnio, więc jak mógł, to leciał na kosz. Mając na plecach Princa jakoś sobie jeszcze radził, ale już z innymi zawodnikami był ostrożniejszy. 
MASON - Rzutowo cieniutko i dziwne tylko, że nie gra dużo dłużej z powodu absencji Riversa. 
MILLER - Czyżby największy 'zwycięzca' kontuzji Riversa? Ojjj, oby tak było! Darius grał długo już w pierwszej połowie. Od razu błysnął po wejściu świetną asystą. W defensywie na szczęście nie miał zbyt wielu zadań, więc ostatecznie pozostał niewidoczny. 
ROBERTS - Cierpi najbardziej na nieobecności Smitha, bo w sumie to nie ma z kim grać kiedy wchodzi z ławki (alley do Davisa, klasa!). Znów musi sam rzucać. Teraz nieźle, ale lipka jeśli chodzi o osobiste, bo tylko 1/2. 
SIMS - No tym razem zagrał już więcej niż w swoim debiucie, zaczął strasznie surowo, bo od faulu w ofensywie, ale dwie akcje miał pierwszorzędne, kiedy dobijał niecelne rzuty swoich kolegów. Ciekawe, czy Hornets go podpiszą, ale chyba z powodu deficytu wysokich tak będzie. Lanca się smuci...
HARRIS - Grał zdecydowanie za długo w czwartej kwarcie, bo wprowadzał sporo zamieszania. Sporo czasu minie zanim się zgrają. Może nawet minąć 10 dni, a Harris zobaczy DRZWI. 
THOMAS - Ujma na honorze wchodząc, kiedy mecz jest już rozstrzygnięty. Ujma, dla tak dobrego zawodnika.

Prince nie jest elektryzującym zawodnikiem, więc przez niego mi się przysnęło. Gra jednak solidnie, a szefostwo Grizzlies raczej nie chlipie za Rudą Gejozą. Ed Davis na pełnym propsie. Wyrównał swój rekord kariery jeśli chodzi o bloki. W większości na Mewie Kochanej. Ofensywnie przyzwoicie, nie było dla niego żadnej straconej piłki. Marc to po prostu klasa. Linijka 10-7-6-4 robi wrażenie. Tony Allen grał na marginesie błędu non stop próbując przechwycić KAŻDĄ lecącą piłkę. Ale w tym przypadku ryzyko popłacało. Podobnie jak w przypadku Conleya. Ten poza przechwytami bardzo dawał się we znaki wszystkim obrońcom, będąc nie do zatrzymania. Wjazd pod kosz nie stanowił problemu, tutaj jest laurka dla defensywy Hornets... Wroten nie czarował tak jak w ostatnim meczu. Q-Pon to już klasa na całego. Ależ mi się podoba jego gra w Memphis. Dojrzał, gra na takim poziomie, że Hollins zostawia go na końcówki. No i teraz chyba najlepszy strzelec zza łuku w tej drużynie. Bayless zawsze na poziomie przeciwko Hornets. Co raz skręcił Vasqueza to mało! Potem na deser skręcił Harrisa. HIHIHIHI JAK Z GÓWNEM Z NIMI POJECHAŁ. Daye niestety za długo sobie nie pograł. A szkoda, bo ma POTENCJAŁ! Na wygryzienie z S5 pana Princa. Leuer i Pittman grali ogony. Szkoda szczególnie białasa, który także jakiś tam potencjał miał na rozwój kariery...

Czas na mecz back2back z Portland. I chyba trzeba przegrać, by Lejki nie czuły się za pewnie. Kolejny pojedynek Lillard vs. Davis. I być może ekstra dużo minut dla Millera, bo przecież nie zagra Gordon!


I coś do posłuchania: