czwartek, 27 grudnia 2012

Game 28 vs. Orlando Magic




Tryumf! Fanfary! Muszę podziękować swoim przyjaciołom z Orlando, że w tym MECZU ZGODY pozwolili Hornets na zwycięstwo i tym samym przerwali im serię 11 kolejnych porażek. Bo od czego są przyjaciele właśnie?

Cały mecz, od początku (początek to taka intensywność ofensywna, że głowa mała!) do końca na styku. Kosz za kosz, trójka za trójkę (słaby żart z mojej strony... trójki trzymały w grze Magic jak długo się dało, bo Ornety nie potrafiły ich wybronić i Magiczni gracze Orlando trafiali je raz po raz), ząb za ząb, Lopez za Nelsona. Miałem te czarne wizje w pewnym momencie, że będzie ryż i znów coś im wejdzie do bańki w końcówce, co pozwoliłoby Magic wygrać mecz. Bo niestety, ale Hornets nie potrafili wykorzystać takich szans jak np. długa gra w bonusie, nic z tego nie wynikało... Na szczęście się myliłem i cieszyłem się po raz SZÓSTY w tym sezonie. Coś nieprawdopodobnego, fiesta w moim domu, tańczyliśmy wszyscy!

Tak czekałem na ten mecz, w końcu Ayon mógł zagrać przeciwko swoim byłym najlepszym koleżkom. No i udało mi się przemycić jego zdjęcie UP! Niestety nie porwał formą poświętną :( Wiem, że to był mecz przyjaźni i pomógł Greivisowi (piękny przytulas po zwycięstwie tych dwóch wirtuozów skrzypiec) w zwycięstwie, no ale mógł chociaż to skromne triple double wywalczyć... Sędziowie trochę pochopnie gwizdali jego przewinienia, których NIE BYŁO! A Goose tak pięknie otworzył mecz, myślałem że rzuci choć te 30... Wciąż KOZAK I ONE LOVE!

PRZEJŚCIE

THOMAS - SF punktami nie stoi w Nowym Orleanie. Wciąż. Jakież to smutne, gdy na boisku w pierwszym składzie nie ma żadnego shootera. ŻADNEGO. I odwieczne propsy za to, że po zmianie krycia tak pięknie ogarnia!
DAVIS - Mewcia z alleyami za pan brat, gorzej ze wszystkim innym w sferze ofensywnej. Jump shotów już się chyba nie nauczy, nie będzie w tej sferze D-Westem. Ale niedługo dobije do 10 zbiórek i 3 bloków (udało mu się zablokować nawet rzut za 3 :D) na mecz! LIZARD SIĘ BOI!
LOPEZ - WOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOW. Cóż on gra ostatnimi czasy to poezja. 22, 10, 24, 29 to nie są wyniki totolotka tylko ostatnie cztery dokonania tej BESTII.  Robin > Brook zdecydowanie, od zawsze na zawsze. W Nowym Orleanie wylądował ten lepszy z braci. Ofensywnie i defensywnie. Zaczął mecz od 8/8 z gry. Wpadało mu wszystko. Haki, chaki, półhaki, rzuty za 3, wsady, fadewaye, rzuty z jednej nogi, floatery. WSZYSTKO. Robin okazał się maszyną, więc Monty nie pozwolił mu rzucać w drugiej połowie, żeby nie pobił rekordu punktowego Wilta. Stern do niego zadzwonił, bo jak to miałby biały Lopez być liderem... Defensywa, te bloki, na najwyższym poziomie. Zabrakło mu punktu do wyrównania swojego career high i ze stu zbiórek, aby osiągnąć to samo. 
RIVERS - Pierwsze 10 minut nie było go nawet na parkiecie. To chyba cała pierwsza połowa w jego wykonaniu. NIC. Potem dostał kopa w dupsko w szatni i próbował coś tam samodzielnie zawojować. Beka dożywotnia z tego, że nie rzucał trójek cały mecz, zdecydował się sypnąć w crunch i zasadził takiego airballa, że aż się bałem patrzeć na powtórkę... Cały Doctorek... 
VASQUEZ - Podobny mecz do Robina. Generał to ten lepszy z braci Wenezuelczyków! Zdecydowanie. Rekord punktowy, śmiało wykorzystywał przewagę wzrostu nad drugim Jordanem ładnie trafiał po pickach (ale nie tych z draftu HAHAHAHAHAHAHHA). I trafiał. To najważniejsze, to najpiękniejsze. Nie bał się brać na siebie rzutów w końcówce. Tylko najdzielniejsi Generałowie potrafili tego dokonać. I TRYUMF. Bitwa wygrana, ale jeszcze nie wojna (za Kevinem samym w Nowym Jorku).
McGUIRE - LOOOOOOOOOOOOOOOONG TWO. 6 punktów zdobyte i wszystkie po dłuuuuugich dwójkach. Fajnie! 
ANDERSON - Ten to się nie popisał przeciwko swojej byłej drużynie, a nawet pomógł byłym ziomeczkom. Dostał jakieś tam skromne brawa od fanów DH12, więc przyjęty nawet fajnie. Gorzej, że sam chciał narzucać tyle trójek ile całe Orlando. Jak wiadomo, nie udało mu się to... Koniec końców wyszedł fajnie statystycznie, ale grał marność i nie wiem czemu Monty Montana trzymał go tak długo na boju. 
ROBERTS - Jedyny plus dla niego po tym meczu to to, że jest na zdjęciu nad tym wpisem. Za to propsowany! Bo skacze koło Ayona. No i wrzucił pierwszy raz alleya w życiu! Niemiec potrafi!
MASON - Gordon wróci! Przynajmniej na jeden mecz! JUPI! Mason 16 minut bez niczego niestety...
HENRY - No to jest niemożliwe, że jest trzech SF w drużynie, a na tej pozycji w S5 gra PF... Takie rzeczy w Orleanie nie wcale takim Nowym. Henry jedyny ze skrzydłowych niskich coś gra! Aminu i Miller do lamusa...

Harkless porwał widownie jedną paczuszką na Lopezie. Ayon wiadomo, ZACHWYCIŁ i porwał widownie. Vucevic trochę nie ogarniał obrony Robina, który dał mu trochę koszykarskiej szkoły, był po prostu w takim szoku, że nie wiedział gdzie jest. Chciał trochę dotrzymać kroku RoLosowi, ale mu się nie udało utrzymać tego SZALONEGO tempa. No i Vuk rzucał ostatnią trójkę, która miała doprowadzić do dogrywki. Zaraz zaraz, on? :D :D :D Afflalo miał łatwiutki matchup, ale nie wykorzystał go do końca. Drugi Jordan zaskoczył. Narzucał się za wszystkie czasy i nawet prowadził dystrybucje piłeczki! Redick na szczęście marniak, raz spudłował tak prosty rzut, że za takie coś byłaby szydera nawet w podsbazie na wychowaniu fizycznym. McRoberts marniak nie miał prawa rzucać trójki... (drużyna trafiła 11, przy 2 Hornets). Moore dobrą grą trzymał się na boisku, więc beka z Bostonu że takiego gracza wypuścili letko renko. Nicholson moja druga miłość z Orlando niestety się nie nagrał. 

Gwizdki jak zwykle po ch*ju. Jak ktoś dorwie gdzieś kopię tego meczu na video to zobaczy jaki goaltending był gwizdnięty przeciw Hornets. Piła dobre 20 cm od tablicy zanim odbiła ją Mewa Kochana. HAŃBA Z TAKIM DRUKARSTWEM! Do tego Ayon łapał przykre faule, KOMPLETNIE Z DUPY!

No i po pierwszym zwycięstwie od DAWNA czas szerzyć dalej zarazę Ornecką! CZAS NA RAPTORY Z TORONTO. JAZDA Z DINUSIAMI! 


I coś do posłuchania A PROPOS Ayona, bo tego słucha przed każdym wykonanym blokiem:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz