piątek, 21 grudnia 2012

Game 25 vs. Los Angeles Clippers



Nic dwa razy się nie zdarza, więc nie uświadczyliśmy dwóch tych samych meczy. Griffin nie zagrał tej samej popeliny co ostatnio, Butler nie zagrał mistrzostwa świata, trójki nie wpadały co drugi rzut (nie wpadały WCALE 6/39 w sumie LOL), ale najważniejsze jest to, że Hornets nie wygrali tego meczu. I można się było tego spodziewać, bo zawsze tak mają, że po jakimś heroicznym zwycięstwie, później z tym samym przeciwnikiem zupełnie się gubią.

Mecz odpaliłem trochę za późno, jakoś na 4 minuty przed końcem pierwszej kwarty, ale z ust tych bingowskich ogórków usłyszałem, że Robin ładnie szalał. I tak było, sam początek wyśmienity i mieliśmy ciekawy pojedynek Lopez vs. Jordan o to, kto zdobędzie więcej punktów na początku. Na szczęście razem nie wytrzymali tego szalonego tempa i z czasem rzucali coraz mniej.

No, ale start meczu był zadowalający. Nawet jako tako układało się do połowy (procent rzutów bardzo słaby, w przeciwieństwie do LAC, mimo to wciąż byli w grze!), dzięki szalonej akcji Vasqueza. Start trzeciej kwarty także nie zwiastował najgorszego (choć zaczęli od standardowej straty), ale już od połowy tej właśnie odsłony coś się zablokowało (Rivers poszedł na linie, Lopez wymuszał haki marne, a Davis śmigał z jumpshotami...) i Klipery odpłynęły. Nie było na nich mocnych, nie tego dnia i dzięki temu spotkaniu wygrali jedenasty mecz z rzędu. Clippers. Scary...

Aha, na mecz pofatygował się nawet Eric Gordon, który po prostu ziewał. Ale się pokazał! Jest z drużyną! Niedługo wraca! Wyczuwam PO!

PRZEJŚCIE

THOMAS - Znów nie na swojej pozycji, bo jednak SF to to nie jest. Znów w pierwszym składzie, ale to nie jego miejsce. Znów pokazał to, za co Monty tak go ceni, trzymał fason w D. I znów Aminu przesiedział cały mecz na ławce. Akurat w swoim Los Angeles. Komentatorzy strasznie się temu dziwili. Ja już mniej. 
DAVIS - Już wydawało się, że wyłączy Griffina, jak go złapał czapą na początku. Miał problemy, bo Griffin miał zdecydowaną przewagę mięśniową, ale pokazał zadziorność i robił co mógł, aby pomóc drużynie.
LOPEZ - No start zaliczył wymarzony, bardzo szybko dobił do 10 punktów, ale głównie zawdzięczał to błędom w obronie Clippersów. Z czasem, gdy te błędy ograniczyli Lopez miał już dużo ciężej, ale i tak wyśrubował rekord sezonu, 22 punkty i gdyby nie faule, miałby jeszcze lepszy wynik. Prawie otarł się o double-double, ale skompromitował się przegrywając jump ball z Bledsoe. 
RIVERS - Jeśli już tak odważnie wchodzi pod kosz i wie, że będzie faulowany, to niech chociaż trafia osobiste, bo to co teraz odstawia to głowa mała. 
VASQUEZ - Ceglonko na poziomie, ale ta akcja z końca drugiej kwarty, gdy zaliczył na Paulu 3+1 to majstersztyk. Aż dziw bierze, że nie załapał się z tym do top10, no ale wiadomo, kto pokazuje dziś Pelikany (komentarz straszna beka ciśnięta)... Asysty na poziomie, a ta, gdy upadał, a mimo to podał na wsada Davisowi także pominięta w topce... Do tego przegrał jump ball z Paulem. Fatalny dzień w tym przypadku, jeśli chodzi o Hornets... Strasznie też tracił głowę, gdy był podwajany, stąd aż 6 strat. Dzięki temu uzyska swój wymarzony prezent na gwiazdkę i jego zdjęcie pojawi się w liderach statystyk. Nie, nie przy asystach, a przy stratach...
ANDERSON - Nie był to jego dzień, ale na szczęście wybaczam mu, bo przed sezonem w ciemno mogłem stawiać, że w końcu zacznie ceglić. 0/8 to i tak malutko, bo z czasem nie rzucał już z czystych pozycji, a po prostu oddawał kolegom. 
McGUIRE - Moim zdaniem gra za długo, ale moje zdanie Monty ma w dupie. Ładne pudła (delikatne określenie CEGIEŁ) zaliczał. 
MILLER - Pojawił się już w pierwszej kwarcie, ale prochu nie wymyślił. Raz tą pompką udowodnił, że nie zapomniał jak się zdobywa punkty. Do tego te 3 straty, ale więcej w tym winy sędziów, którzy w dwóch przypadkach nie dostrzegli na nim fauli. 
ROBERTS - Gdy dostanie choć trochę zaufania, to od razu to widać. McGuire nie wpier*alał się mu w rozgrywanie, dzięki czemu Niemiec mógł sobie porzucać. Jak zwykle chwalony przez komentarz. 
MASON - 3/6, rzadko spotykane rzeczy. 
HENRY - Wszedł na ostatki i widać, że ćwiczył nad osobistymi. Jest progres!

Butler lamił na potęgę, czyli zagrał swoją normę, a nie jakiś dziwny odchył jak ostatnio. Griffin skromnie, ale przyzwoicie. Nie nazbierał się zbytnio, ale śmiało mógł wkładać piłkę z góry. DeAndre po starcie ucichł. Willie jako starter trafił swoje i szybko zjechał do boksu. Paul miał 5000 asyst w tym meczu. Dziwne rzeczy! KRÓL JEST TYLKO JEDEN! Barnes nadal nie wyleczył urazu głowy i dostał technicala, bo rzucił piłką w sędziego i gdyby ten jej nie złapał, to ta piłka zastąpiłaby mu głowę. Crawford rzucał i rzucał znad wszystkich. Odom o dziwo nie grał ryżu i wreszcie zaczyna coś pokazywać. Turiaf niby grał te 20 minut, ale poza blokami niewidoczny. Bledsoe pchła wygarniał spod wszystkich piłki wydawałoby się stracone. Hollins samą końcówkę. 

Mecze wyjazdowe jednak się nie kończą, a Ornety śmigają teraz do Spurs zebrać cęgi od Sa Nantonio Sprus. Obym się mylił PROSZĘ PROSZĘ PROSZĘ.


I coś do posłuchania:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz