niedziela, 30 grudnia 2012

Game 30 vs. Charlotte Bobcats




W obozie Nowego Orleanu obyło się bez ryżu i Hornets przedłużyli tą kompromitującą serię Bobcatów (przyszłych Hornets!!!). Choć przez pierwszą połowę droczyli się ze wszystkimi i podchrzaniali kibiców z Charlotte, koniec końców wrócili z tego zimnego terenu z tarczą! BILANS 2-0 ZE ŚMIERTELNYMI WROGAMI A W PRZYSZŁOŚCI PRZYJACIÓŁMI.

Wrócił także Eric Gordon. Okazało się, że żyje i wpadł sobie pewnie zagrać z 8, czy 9 meczy, zanim znów wybierze się na wczasy do Los Angeles. Ale takie powroty to ja rozumiem. Na DZIESIĘĆ meczy, jakie zagrał w barwach Hornetsów do tej pory, NO mają bilans 7-3. O czymś to świadczy.

Sam początek meczu jednak niczego dobrego nie zapowiadał. Zapowiadał się POGROM i zagłada społeczności luizjańskiej. Bobcaty były na fali, trafiały rzuty na zatrważająco wysokiej skuteczności, niesieni dopingiem, a komentatorzy po każdym trafionym rzucie darli się, jakby ktoś trafił game winnera. Byli blisko. Już widziałem te nagłówki 'Pi*dy z Nowego Orleanu znów to zrobiły, rozdają poświąteczne prezenty'. Ornety miały czelność przegrywać nawet 21 punktami. To by było coś nieprawdopodobnego, przegrać taki mecz, z tak marnym przeciwnikiem, tak wielką różnicą. Na szczęście to był mecz anomalii i Szerszenie zaczęły swoją pogoń od trzeciej kwarty. Piękna gra i powrót Gordona przyczyniły się do zwycięstwa. PASSA TRWA!

I tak oglądając Bobcats zdawałem sobie sprawę, że oglądam swoich przyszłych ulubieńców. Będzie ciężko, szczególnie na starcie, ale przynajmniej w Charlotte też jest Gordon!

PRZEJŚCIE

THOMAS - W drugiej połowie, podobnie jak Rivers zbytnio parkietu nie powąchał, a Monty zdecydował się na grę small ballem. Czyli na pozycjach 1-3 rotowali Generał, Komisarz i Mason. Ale Lanca oddała aż 4 rzuty! Rekordowo.
DAVIS 
- No chyba się nie spodziewał, że będzie meczapował się z MGK. I na pewno nie spodziewał się, że będzie mu to tak topornie szło. Niby zaczął od bloczku, ale im dalej w las... Otarł się o double double, walczył na tablicach, a po jego bloku w crunch na Warricku piłka dalej leci. I leci, i leci... Beka z tego, że jest w TOP10 marny blok Gibsona, a nie ma tego monster stuffu! 
LOPEZ 
- Chyba utknęli z Robinem, który będzie dostarczał takich statystyk co mecz. I tak przyzwoicie. 
RIVERS 
- Rivers już chlipał na ławce, bo niby zaczął w S5, ale już na drugą połowę nie wyszedł. CHWAŁA MONTY ZA TĄ DECYZJE! Jego najlepsza od dłuższego czasu. Miło było widzieć minkę młodego Doca, gdy zdawał sobie sprawę, że już wrócił komisarz Gordon i Riversowi znacznie zredukują się minuty, a będzie jeszcze gorzej, jak Mason utrzyma taką strzelecką formę. Miał swój czas pan Austin, czas którego nie wykorzystał.
VASQUEZ 
- Piękna postawa na boisku, piękna pewność siebie. Choć w 4q przestał rozgrywać, nie dociągając do 10 asyst, bo oddał piłkę w ręce rekonwalescenta. Z niezłym skutkiem. Chwała Greivisowi za te wjazdy, trafione trójki, bo bez niego nie byłoby zwycięstwa. Jak mógł ładnie kontrolował tempo gry w drugiej połowie. Randomowy komentarz ładnie się nim zachwycał.
McGUIRE 
- Szybciutko zawołany na boisko przez Monty'ego Montanę. Moim zdaniem błędem jest dawanie mu minut, a pozbawianie gry Millera. Na ten mecz Dariusz nie dostał nawet powołania. KPINY. 
GORDON - Mój serdeczny przyjaciel Franio, wybitny specjalista, historyk i statystyk od spraw Hornets z Charlotte życzył przed tym meczem Gordonowi połamania kręgosłupa. Jeszcze się tego nie doczekał. EJ zaczął ciekawie, wyglądało to na jego trening rzutowy. W pierwszej połowie prawie każdy kontakt zamieniał na rzut. W drugiej się ogarnął i pięknie pociągnął ten wózek. Co za powrót statystycznie! 24 punkty, 7 asyst, 2 przechwyty. Moim jednak zdaniem wyprowadzaniem piłki powinien zajmować się Vasq, bo Gordon wprowadził tymi stratami niepotrzebne nerwy. Wydawać by się mogło, że usilnie stara się doprowadzić do sytuacji w której zasadziłby game winnera. Gordon jest też bardzo specyficzny, potrafi z dupska zdobyć +20 punktów i jest jedynym zawodnikiem NO który będzie dostawał jakiekolwiek gwizdki na zawołanie.
ANDERSON - Też chwała Gordonowi, że zapewnił mu tak bardzo czyste pozycje, że czyściej się nie dało. I Ryan trafiał. 
ROBERTS 
- To już sobie porozgrywał przy tych 7 asystach Gordona. Niemiecka złość...
SMITH 
- Wrócił tak pięknie, bo od dwóch trafionych koszy i 3 fauli w dwie minuty. Dużo lepiej niż w poprzednim meczu. Trochę go przez te faule brakowało i nie mógł Mewy odciążyć, ale jest progres!
HENRY - To ten czas kiedy mówimy adios Henry i McGuire i witamy Aminu i Millera. Belg nic nie pokazał, a dawał się blokować jak młodziak. Swoją drogą nie dostał żadnego gwizdka na oczywistych kontaktach...
MASON - Dał sygnał do ataku tymi trzema trójkami w trzeciej kwarcie. W ogóle było WTF, że pojawił się na parkiecie wcześniej nie grając ani minuty. Monty wreszcie doczekał się od niego porządnego meczu, a kto wie, czy na niego nie miał wpływu Gordon. Przy nim każdy dobrze wygląda. 


MGK kozak przeokrutny, na luzie grał przeciwko Davisowi, wbijał się ZA ŁATWO (jak wszyscy Bobcaci w pierwszej połowie) pod kosz, trafiał. Zbierał ładnie, a przy jednej ze zbiórek tak 'niefortunnie' zarobił w oko, że uciekł do szatni i wrócił jako Amare Stoudemire. Z grą też nie było już tak dobrze, siedział trochę za faule, ale i tak IMPONOWAŁ. Hakim Warrick zanotował skromne double double, ogarniał defensywę, a to przecież kochany gość, na którym nie poznał się Monty. Tym sposobem urwał kurze złote jaja... Bismack już nie PAŁA FOŁARD tylko środkowy, ewidentnie defensywny. Henderson to masakrycznie solidny zawodnik. Dobrze, że nie zabił nikogo jak Howarda. Kemba był szybszy od światła, ale jak oczekiwałem od niego airballi, to dostawałem to co chciałem. No i przyflopował drań przy Smithcie. Haywood dalej potrafi wsadzać piły z góry. Sessions pudłował wszystko co możliwe i chwała mu za to, że nie doprowadził cudem do dogrywki. Taylorowi na szczęście nie pozwolili rozstrzelać się za 3. A Ben Gordon był tym słabszym Gordonem tej nocy, choć i tak zagrał przyzwoicie. Nie licząc tego pudła na czysty, najczystszy kosz (zresztą nie tylko on tak pudłował).

Czas na przerwę noworoczną, czas zabawy! Ornety pewnie gdzieś piją, ja gdzieś pije, a potem mecz z Atalantą Bergamo Atlantą Hawks i liczę już na Gordona all the way!


I coś do posłuchania:


#FREEKULA

sobota, 29 grudnia 2012

Game 29 vs. Toronto Raptors



Z kim jak z kim, ale żeby przegrać z Kanadą to trzeba się napracować! Raptory z Toronto do tej pory nie potrafiły wygrać na wyjeździe z drużyną z zachodu. Do tej pory. Hornets spełniają marzenia, wiadomo to od tylu lat! Teraz w back2back mecz z Bobcats i chyba można się spodziewać zakończenia haniebnej serii przez drużynę z pajęczyny Czarloty.

Niby były emocje w tym spotkaniu, niby była dogrywka, niby Anderson rzutem na 8 sekund do końca do niej doprowadził, ale mnie mecz jakoś zupełnie nie porwał. Czegoś mu brakowało, albo to po prostu wina DeRozana. Drań... Monty nawet mnie zaszokował decyzją, że pozwolił, aby na boisku nie było ani Vasqueza ani Robertsa. Nie trzeba mówić, jaki był tego skutek. MIERNY PANIE WILLIAMS!

Na stare Nowoorleańskie śmieci wrócił w wielkim stylu Aaron Gray. W wielkim, bo po prostu jest olbrzymi. Wrócił nawet Jason Smith, po kontuzji barku nie było widać śladu, miał go na swoim miejscu, ale o takim marnym powrocie wolałby z pewnością prędko zapomnieć.

A zdjęcie niech Was nie zmyli drodzy czytelnicy, zapasy także były obecne a ich ofiarą (duszeń, dźwigni itp.) dwukrotnie padł Anthony 'Mewa Kochana' Davis. Nie miał szans w starciu ze swoim bratem Davisem z Kanady.

PRZEJŚCIE

THOMAS - Idźcie niżej, do każdego kolejnego meczu i przeczytacie wszędzie to samo. U Lancy bez zmian, wciąż jest tylko specjalistą od D (wybronił ostatni rzut DeRozana na zwycięstwo) i łącznikiem w przechodzeniu piłek z północy na południe i ze wschodu na zachód.
DAVIS - Mecz miodzio, a mało brakowało i siedziałby za faule dużo dłużej (tak tylko start 1q, potem się ogarnął). Taką grą zapewni sobie ROTY na miękko! Zabrakło tylko jednej zbiórki do perfekcji. Wreszcie czuł się na tyle pewnie, że trafiał jumpery ze sporą częstotliwością! Wiadomo, trochę zbytnio się poczuł i zdarzały się niewypały, ale za całokształt wybaczam. Blokował pięknie, złapał nawet Lowry'ego na trójce. 
LOPEZ - Jest pewna prawidłowość którą zauważył mój dobry znajomy Marcin Gortat (nie mylić z Marcinem Gortatem). Lopez jak nie trafia, to chociaż zbiera. W tym jednak meczu był piątym kołem u wozu, nieprzydatnym praktycznie wcale. Chyba w poprzednich czterech meczach wyczerpał swoją całą magię daną od wróżki chrzestnej. Do tego raz Gray ograł go jak gówno... tak być nie może.
RIVERS - Za osobiste należy się mu duży ch*j do dupy. Jak można rzucać 0% w sezonie. Niedługo lepiej będzie wyglądał jego procent trójek... No i powoli staje się zawodnikiem tylko jednego zagrania, a jak już zostanie zatrzymany, to się blokuje... Pewnie jakby biegł na czysty kosz to też zaje*ałby floaterka... I kto mu dał piłkę w samej końcówce 4q... Taka strata mogła słono kosztować...
VASQUEZ - Chyba sam grał w tym meczu z Davisem. Zero pomocy od koleżków. O zbiórkę od triple double! A miał na tą zbióreczkę czas od połowy(?) czwartej kwarty. Powoli zdaje sobie sprawę z tego, że otaczają go w większości totalne beztalencia ofensywne i sam stara się z tym coś zrobić. Może się podobać, wjazdy są, a ten mecz z kolei zupełnie bez dystansu. Jeśli odpaliłby to generalskie oko to już w ogóle byłaby magia. I brakowało tylko tego, żeby przejął mecz w OT, na to sił już zabrakło...
ANDERSON - Propsowany wyłącznie za tą trójkę, dzięki której męczyłem się o 5 minut dłużej. Zupełnie nie radził sobie z obroną o 10 cm niższego brata, Alana Andersona. ZUPEŁNIE. Tu wybijał mu piłkę, tam miał wpływ na jego rzut. Ryan może się uczyć. 
MASON - Bezproduktywność aż bije po oczach. 11 minut niczego.
ROBERTS - Niemiaszek propsowany od zawsze na zawsze. Potrafi grać nawet bez butów. On swoją trójką dał Hornets sygnał do ataku. Mimo iż w meczu słabo rzucał, Monty nie bał się ustalić zagrywki pod niego. Albo Roberts rozkazał mu po niemiecku. Nie dowiemy się tego. 
SMITH - Widać po nim, że dopiero wrócił i był STRASZNIE zagubiony na parkiecie. Popełniał błędy, trafił tylko jeden ze swoich rzutów. Ale wrócił, żyje! To najważniejsze. 
McGUIRE - Ciut produktywniejszy występ od Masona, ale cieniutko, oj cieniutko. 12 minut PRAWIE niczego. 
AMINU - WOW, zagrał prawie 4 minuty! Rekord ostatnimi czasy w jego przypadku. Frustracja sięgnęła zenitu i szybko poleciał za 3 faule. Głodny gry. 
HENRY - Plusuje sobie trafionymi osobistymi. Podobnie jak Aminu, brakło czasu, aby czymś miał się wykazać.

Pietrus tylko rozpoczął mecz na tej pozycji, widać Toronto także ma z nią problemy. Trafił jednak ważną trójkę przy pogoni Orneckiej. Ed Davis lubował się w zapasach, ładnie powalał Davisa i wygrywał z nim podkoszowe pojedynki, choć raz został przez młodszego braciszka pięknie zablokowany. Aaronie Grayu, witamy w domu! Pamiętamy jak wyłapałeś tego bullet passa od CP3, po którym prawdopodobnie straciłbym głowę. Ty się tego nie bałeś! No i dostaje teraz minuty w Raptorach z powodu kontuzji wysokich. DeRozan irytował mnie cały mecz :(. Trafiał te rzuty przez ręce, pięknie wbijał pod kosz i raz trafił nawet trójkę. Hańba z obroną! Jose cieniutko i ewidentnie przegrał hiszpańskojęzyczny pojedynek z Generałem. I teraz czas przejść do ławki, która to zdominowała Ornecką ławkę i wygrała Raptorkom mecz. Alan Anderson to drań z tą obroną. Tak strasznie przypomina mi jednego z moich ziomków, ale jest czarny. Cud, że tak pudłował, bo w przeciwnym wypadku zostałby kanadyjskim MVP. Amir walczył na tablicach z pozytywnym skutkiem, siłowo przerastał całą drużynę z Nowego Orleanu. Lowry to skarb, jeśli ma się takiego zawodnika na ławce. Bez śladu kontuzji. Coś pomysł z nim w Toronto nie wypalił i niech jak najszybciej stamtąd ucieka, bo się marnuje. Trafił trójkę, która zamroziła mecz. Linas Kleina to jedyna czarna owieczka na kanadyjskiej ławce. Terrence Ross boxscorowo nie zachwycił zupełnie, ale robił różnicę, bo Ornety robiły przed nim w gacie. Gdyby zaliczono mu ten wsad na Smithcie, to prawdopodobnie Jason zakończył by karierę wcześniej. ZMIAŻDŻYŁ! Ma je*any ciąg na kosz, bo poza tym plakatowaniu Smitha miał jeszcze jeden spudłowany wsad! Będzie wymiatał w przyszłości w topkach10. Poza tym, Ross mój faworyt w drafcie, gdyby tylko walone Kanadyjczyki nie sprzątnęły go sprzed nosa! I gdzie jest Kłincy Acy? Przecież jest zdrowy, nie zachorował na kaszel! I beka z Fieldsa wszechobecna!

Gwizdki totalnie z dupska, ale to norma. Jak można było nie puścić tego wsadu Rossa to ja nie mam pojęcia. Tak zabija się piękno koszykówki. Do tego jak mogli nie zauważyć, gdy Alan Anderson ratując piłkę stanął METR za linią! Metr, nie przesadzam wcale. No może 87 centymetrów. No, ale bez jaj! No i moim zdaniem trochę odpuszczali gwizdki właśnie Alanowi, gdy bronił na pograniczu faulu. I w pierwszej połowie rzuty osobiste trzymały Toronto przez długi okres.

Oczywiście teraz Bobcaty i oby tryumfalny powrót Erica G. Oby, bo wciąż nie dam sobie głowy uciąć czy się nie wystraszy Bismacka i nie powie, że coś mu się tam odnowiło.


I coś do posłuchania:

czwartek, 27 grudnia 2012

Game 28 vs. Orlando Magic




Tryumf! Fanfary! Muszę podziękować swoim przyjaciołom z Orlando, że w tym MECZU ZGODY pozwolili Hornets na zwycięstwo i tym samym przerwali im serię 11 kolejnych porażek. Bo od czego są przyjaciele właśnie?

Cały mecz, od początku (początek to taka intensywność ofensywna, że głowa mała!) do końca na styku. Kosz za kosz, trójka za trójkę (słaby żart z mojej strony... trójki trzymały w grze Magic jak długo się dało, bo Ornety nie potrafiły ich wybronić i Magiczni gracze Orlando trafiali je raz po raz), ząb za ząb, Lopez za Nelsona. Miałem te czarne wizje w pewnym momencie, że będzie ryż i znów coś im wejdzie do bańki w końcówce, co pozwoliłoby Magic wygrać mecz. Bo niestety, ale Hornets nie potrafili wykorzystać takich szans jak np. długa gra w bonusie, nic z tego nie wynikało... Na szczęście się myliłem i cieszyłem się po raz SZÓSTY w tym sezonie. Coś nieprawdopodobnego, fiesta w moim domu, tańczyliśmy wszyscy!

Tak czekałem na ten mecz, w końcu Ayon mógł zagrać przeciwko swoim byłym najlepszym koleżkom. No i udało mi się przemycić jego zdjęcie UP! Niestety nie porwał formą poświętną :( Wiem, że to był mecz przyjaźni i pomógł Greivisowi (piękny przytulas po zwycięstwie tych dwóch wirtuozów skrzypiec) w zwycięstwie, no ale mógł chociaż to skromne triple double wywalczyć... Sędziowie trochę pochopnie gwizdali jego przewinienia, których NIE BYŁO! A Goose tak pięknie otworzył mecz, myślałem że rzuci choć te 30... Wciąż KOZAK I ONE LOVE!

PRZEJŚCIE

THOMAS - SF punktami nie stoi w Nowym Orleanie. Wciąż. Jakież to smutne, gdy na boisku w pierwszym składzie nie ma żadnego shootera. ŻADNEGO. I odwieczne propsy za to, że po zmianie krycia tak pięknie ogarnia!
DAVIS - Mewcia z alleyami za pan brat, gorzej ze wszystkim innym w sferze ofensywnej. Jump shotów już się chyba nie nauczy, nie będzie w tej sferze D-Westem. Ale niedługo dobije do 10 zbiórek i 3 bloków (udało mu się zablokować nawet rzut za 3 :D) na mecz! LIZARD SIĘ BOI!
LOPEZ - WOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOW. Cóż on gra ostatnimi czasy to poezja. 22, 10, 24, 29 to nie są wyniki totolotka tylko ostatnie cztery dokonania tej BESTII.  Robin > Brook zdecydowanie, od zawsze na zawsze. W Nowym Orleanie wylądował ten lepszy z braci. Ofensywnie i defensywnie. Zaczął mecz od 8/8 z gry. Wpadało mu wszystko. Haki, chaki, półhaki, rzuty za 3, wsady, fadewaye, rzuty z jednej nogi, floatery. WSZYSTKO. Robin okazał się maszyną, więc Monty nie pozwolił mu rzucać w drugiej połowie, żeby nie pobił rekordu punktowego Wilta. Stern do niego zadzwonił, bo jak to miałby biały Lopez być liderem... Defensywa, te bloki, na najwyższym poziomie. Zabrakło mu punktu do wyrównania swojego career high i ze stu zbiórek, aby osiągnąć to samo. 
RIVERS - Pierwsze 10 minut nie było go nawet na parkiecie. To chyba cała pierwsza połowa w jego wykonaniu. NIC. Potem dostał kopa w dupsko w szatni i próbował coś tam samodzielnie zawojować. Beka dożywotnia z tego, że nie rzucał trójek cały mecz, zdecydował się sypnąć w crunch i zasadził takiego airballa, że aż się bałem patrzeć na powtórkę... Cały Doctorek... 
VASQUEZ - Podobny mecz do Robina. Generał to ten lepszy z braci Wenezuelczyków! Zdecydowanie. Rekord punktowy, śmiało wykorzystywał przewagę wzrostu nad drugim Jordanem ładnie trafiał po pickach (ale nie tych z draftu HAHAHAHAHAHAHHA). I trafiał. To najważniejsze, to najpiękniejsze. Nie bał się brać na siebie rzutów w końcówce. Tylko najdzielniejsi Generałowie potrafili tego dokonać. I TRYUMF. Bitwa wygrana, ale jeszcze nie wojna (za Kevinem samym w Nowym Jorku).
McGUIRE - LOOOOOOOOOOOOOOOONG TWO. 6 punktów zdobyte i wszystkie po dłuuuuugich dwójkach. Fajnie! 
ANDERSON - Ten to się nie popisał przeciwko swojej byłej drużynie, a nawet pomógł byłym ziomeczkom. Dostał jakieś tam skromne brawa od fanów DH12, więc przyjęty nawet fajnie. Gorzej, że sam chciał narzucać tyle trójek ile całe Orlando. Jak wiadomo, nie udało mu się to... Koniec końców wyszedł fajnie statystycznie, ale grał marność i nie wiem czemu Monty Montana trzymał go tak długo na boju. 
ROBERTS - Jedyny plus dla niego po tym meczu to to, że jest na zdjęciu nad tym wpisem. Za to propsowany! Bo skacze koło Ayona. No i wrzucił pierwszy raz alleya w życiu! Niemiec potrafi!
MASON - Gordon wróci! Przynajmniej na jeden mecz! JUPI! Mason 16 minut bez niczego niestety...
HENRY - No to jest niemożliwe, że jest trzech SF w drużynie, a na tej pozycji w S5 gra PF... Takie rzeczy w Orleanie nie wcale takim Nowym. Henry jedyny ze skrzydłowych niskich coś gra! Aminu i Miller do lamusa...

Harkless porwał widownie jedną paczuszką na Lopezie. Ayon wiadomo, ZACHWYCIŁ i porwał widownie. Vucevic trochę nie ogarniał obrony Robina, który dał mu trochę koszykarskiej szkoły, był po prostu w takim szoku, że nie wiedział gdzie jest. Chciał trochę dotrzymać kroku RoLosowi, ale mu się nie udało utrzymać tego SZALONEGO tempa. No i Vuk rzucał ostatnią trójkę, która miała doprowadzić do dogrywki. Zaraz zaraz, on? :D :D :D Afflalo miał łatwiutki matchup, ale nie wykorzystał go do końca. Drugi Jordan zaskoczył. Narzucał się za wszystkie czasy i nawet prowadził dystrybucje piłeczki! Redick na szczęście marniak, raz spudłował tak prosty rzut, że za takie coś byłaby szydera nawet w podsbazie na wychowaniu fizycznym. McRoberts marniak nie miał prawa rzucać trójki... (drużyna trafiła 11, przy 2 Hornets). Moore dobrą grą trzymał się na boisku, więc beka z Bostonu że takiego gracza wypuścili letko renko. Nicholson moja druga miłość z Orlando niestety się nie nagrał. 

Gwizdki jak zwykle po ch*ju. Jak ktoś dorwie gdzieś kopię tego meczu na video to zobaczy jaki goaltending był gwizdnięty przeciw Hornets. Piła dobre 20 cm od tablicy zanim odbiła ją Mewa Kochana. HAŃBA Z TAKIM DRUKARSTWEM! Do tego Ayon łapał przykre faule, KOMPLETNIE Z DUPY!

No i po pierwszym zwycięstwie od DAWNA czas szerzyć dalej zarazę Ornecką! CZAS NA RAPTORY Z TORONTO. JAZDA Z DINUSIAMI! 


I coś do posłuchania A PROPOS Ayona, bo tego słucha przed każdym wykonanym blokiem:

niedziela, 23 grudnia 2012

Game 27 vs. Indiana Pacers




.........................................................................................................................................................................
.....................................................................................................................................................................
....................................................................................................................................................................
Dramat. Niekompetencja. Sprzedaż. Takie rzeczy tylko w Nowym Orleanie..........................................................................................................................................................
....................................................................................................................................................................
....................................................................................................................................................................
....................................................................................................................................................................
Pytam się jakim cudem stało się to co się stało. Łatwiej już nie będzie, a może być tylko trudniej. Tak ustawiony mecz, że trzeba było wyjść w tej drugiej połowie i rzucić może z 8 punktów w trzeciej kwarcie. OSIEM PUNKTÓW, A NIE SIEDEM. Przecież to wstyd na maksa. Zatrzymać przeciwnika na 29 punktach do przerwy, grając tak fest w defensywie!!!! Samemu zdobyć 28 punktów w samej drugiej kwarcie, prowadzić SIEDEMNASTOMA punktami (najwyższy lead to 22, był nawet piękny wynik 40-20) do przerwy i tak skopać. Tak potrafią tylko Hornety Pelikany. Bo to nie są Hornets, nie ci, których znam. Nie ci Hornets, z których powodu zakładałem blogaska...
-To ma być kiler? To jakaś popierdółka a nie kiler.

Druga strona medalu to zdobycie tych siedmiu w trzeciej kwarcie (w sumie nic dziwnego, bo spotkały się jedne z dwóch najsłabiej punktujących drużyn w lidze). Jawna kompromitacja. Miałem bekę z tego, że Indianie rzucili w pierwszej tylko 11 punktów. JEDENAŚCIE myślałem, CIOTY. A tu surprise i całe siedem... Jak można przez 20 minut zapomnieć grać w koszykówkę? No po prostu coś niesamowitego.


Ta trzecia to mówię, jakiś kosmos. Tak zwalić cały dorobek Robina Lopeza, jedynej lśniącej gwiazdy. Same straty, same faule w ataku, do tego rzuty totalnie z dupska. Cud, że w tej czwartej nie chcieli rzucić całego ZERA. To by było. A tak, to tylko beka na świecie, że pozwolili Pacerom odrobić. I tradycyjna beka jest z nazwy.

Pierwsze prowadzenie Indian dopiero w 4q, minuta 7.22. I tak Ornety długo wytrzymali, bo Pacers EWIDENTNIE nie chcieli szybko kończyć gry. Mieli z miliard szans na wcześniejsze wyjście na prowadzenie, ale woleli wodzić kibiców za nosy. Nieładnie!

11 porażka z rzędu stała się faktem. Tak źle jeszcze w państwie Nowoorleańskim jeszcze nie było, a w państwie Hornets tylko raz. Teraz mecz z Orlando i tylko błagać Ayona, żeby namówił kolegów i żeby oddali Hornets ten mecz, bo 12 porażka to będzie GRUBA przesada. Jeszcze dojdzie do tego, że będą mieli gorszy bilans niż w skróconym sezonie...

PRZEJŚCIE

THOMAS - Skoro zdobył punkty w pierwszej kwarcie spod kosza, miałem to przeczucie, że jest to ta noc. Taaa... Dalej obrona piękna, niziutko na nogach i nawet na zmianach krycia, gdy bronił cztery piętra większego Westa dawał radę.
DAVIS - Po pierwszej pozycji w obronie, z Westem jako przeciwnikiem wiedziałem, że będzie źle. Jeszcze pierwsza połowa zleciała bez bólu, ale druga to majstersztyk Westa i spore niedoświadczenie w NBA Davisa. West jednym zagraniem znajdował sobie drogę do kosza, a Davis nie miał nic do powiedzenia. Pozytyw jest taki, że pojawił się w TOP10 z dwoma akcjami. Pięknym reverse alley oopem i świetną dobitką. W ogóle był to dzień TOP10 dla Hornets, bo pojawił się także Lopez, ale o tym za chwilę.
LOPEZ - Go to guy. Nie to nie żart. Przyjmuje tego kota z otwartymi rękami w Charlotte. Poezje zagrał, jedyny spiął się na tyle, że nie ma do niego zastrzeżeń. A do tego długo grał z czterema faulami, bo nie było zastępstwa. I ogarnął! Punktował (24, rekord sezonu), zbierał NAWET (11) i blokował (6 potężnych czap). Dwoił się i troił, pojawił się nawet w TOP10, choć ta sekwencja powinna być przedłużona do dwóch wsadów, bo były one po sobie (nie patyczkował się z frajernią), ale i tak kosi. Powinien ubić swoich koleżków z drużyny za taki ryż... I jedno zastrzeżenie takie, że fajnie bronił na Hipciu, ale na Mahinmim już gorzej...
RIVERS - Niedługo zastrzeże sobie prawa do tego floatera. Tym razem była nawet taka sytuacja, gdy dosrał tym rzutem airballa, a chciał podawać. No niestety, nikt nie jest tak błyskotliwym umysłem ja syn Doca i nie myśli tak jak on. Na plus to, że nie bawi się z pajacami i szybciutko do przepychanki pobiegł ich lać.
VASQUEZ - 100% więcej asyst niż w poprzednim spotkaniu, więc od razu mecz na plus. Miał przebłyski, szczególnie podczas wjazdów pod kosz. I to niech opanuje już, to będzie każdego PG mógł brać siłą. 
ANDERSON - Gdzie Monty ma oczy, że do tej pory nie zatrudnił jakiegoś wysokiego klocka. Robin i Ryan mają problemy z faulami, a coach nie ma kogo za nich wprowadzić i wtedy zaczyna się odpuszczanie, byle tylko nie sfaulować jakiegoś ogórka. Tak nie może być! Smith musi żyć i grać tak jak dla mnie w 2k gdzie rzuca po 109 punktów. A sam Anderson już zaaferowany świętami i ani myśli o przyzwoitym graniu. 
MASON - Brak shootera w Nowym Orleanie nader widoczny. Brak takowego w S5, tylko jeden na ławce (Anderson), bo Mason Roger jednak NIE ogarnia. Jedna jaskółka ze Sprusami wiosny nie czyni.
McGUIRE - Wbił w końcówce, aby pomóc w defensywie, ale nie nazywa się Ariza. 
ROBERTS - Coś w nim jest takiego, że prawie zawsze dla mnie wygląda solidnie. Niestety, Monty nie chce zaufać jego snajperskiemu talentowi i nie trzyma go na boisku jako dwójki. A szkoda, bo zanotował +/- najwyższy z Ornetów, +12.
HENRY - Ogarnął się, co zaskakujące. Nie wiem co mu tak służy, ale oglądamy zupełnie innego Belga niż dotychczas. No i takie zaangażowanie w grę procentuje minutami. A może posmarował Monty'emu, żeby Aminu i Miller trafili do boksu?

George nie uraczył nas tysiącem trafionych trójek, ale jedyny trzymał fason w pierwszej połowie. Ostatecznie bardzo ładne double double. West to West. Początek tragiczny, przesuwał i tak wszystkich, ale bez skutku. Myślałem że jego mid range w Nowym Orleanie działa tylko po aktywacji od CP3. Niestety DWest wypił trochę magicznej wody ze Space Jamu w przerwie i po niej zdobył 20 ze swoich 25 punktów ośmieszając Mewę Kochaną. To on rzucił daggera i wszystko przed daggerem. Zranił mnie, ale i tak mu wybaczę. Do tego ten przekot przekroczył barierę 10000 punktów w karierze. Same jubileusze z tymi Hornetsami. Najpierw CP, teraz DW. KLASA PANOWIE. Hipcio chyba dalej miał w pamięci swojego tripla z poprzedniego meczu i nie chciał zbytnio krzywdzić Hornetów, którzy to pozwolili mu go uzyskać. Lance Stephenson totalnie położył mnie na łopatki, gdy doje*ał dwa airballe z rzędu. W pale się nie mieści coś takiego w NBA. No, ale jak to reszta, ogarnął się i zaliczył kluczową dobitkę w meczu. Hill bardzo cichutko, ale statystycznie ciekawie. Mahinmi dał dobre minuty i pozwolił odetchnąć Hibbertowi. Psycho-T jak i jego brat Psycho-B zupełnie bez szału. Brak było tego błysku rodziny Hansbrough. D.J. Augustin wypadł trochę z obiegu i wszedł dość późno na parkiet. Szkoda takiego kozaka. Sam Young pykał głównie w 1 połowie nie pomógł odrabiać strat nijak. I tylko cud, że Green nie zagrał, bo splakatował by wszystkich i tyle by było zabawy...

Gwizdki muszę przyznać w drugiej połowie ciut krzywdzące. West zanotował tylko jeden faul, co jest rzeczą bardzo dziwną. W ogóle część fauli niegwizdnięta niestety i to z korzyścią dla Pacers. Ale Hornets tylko sobie mogą być winii. 


I coś do posłuchania: 

Game 26 vs. San Antonio Spurs




Wciąż to samo. Gra na niezłym, przyzwoitym poziomie, trzymanie się długo w grze, walka po całości, a wynik jest wciąż NIEZMIENNY... Już o Ornetach mówi się Bobcats Zachodu. W sumie, to niemało tych analogii między tymi drużynami. Już niedługo... Do tego beka wszechobecna jest od wszystkich komentatorów. Pelikany czy inne stwory. SZYDERA NA CAŁEGO!

Sam początek meczu tragiczny z obu stron, te pierwsze cztery minuty to były, tak jak powiedzieli komentatorzy, rodem z D-Leauge, albo i nawet Z-Leauge. Strata goniła stratę, głupie rzuty, decyzje i błędy. Potem San Antonio jakoś budowało przewagę, mozolnie bo mozolnie, ale Hornets dwukrotnie w meczu zaliczyli run 12-0! Rzeczy nieprawdopodobne, ale jak widać, bez większego skutku...

I już jak dochodzili, to znów brakowało kropki nad i. To jest już strasznie irytujące. Tu ładna pogoń, a potem taka długa sekwencja bez punktów z dwóch stron i zamiast odrobić, z czasem tylko tracą coraz więcej...

PRZEJŚCIE

THOMAS - Teraz tylko dopełnił formalności zaczynając w S5. Nie miał arcytrudnego matchupu, ale jakoś w tym spotkaniu zupełnie się nie odnalazł.
DAVIS - Kolejne double double do kolekcji, ale Timmy szkolił go, że aż miło (poza jednym blokiem Mewy Kochanej, ale właśnie przez to zaczął grać jak z nut i dał LEKCJE). Ostatecznie też jedyny zawodnik, do którego nie można mieć pretensji. 
LOPEZ - Napier*alał tam z bodiczków kogo mógł pod tymi koszami, a ofensywnie od jakiegoś czasu wygląda nawet przyzwoicie. Musiałem to napisać...
VASQUEZ - Parker gubił go w obronie głową, ale Vasquez dawał radę siłowo. To jest na pewno duży plus, że potrafi wykorzystać przewagę wzrostu i siły nad innymi PG tej ligi. Szkoda tylko, że nie dostawał żadnych gwizdków i, że nie dorzucił więcej asyst, a zaliczył tylko 4. 
RIVERS - Monty szybko go zdjął, bo liczył na Masona, a Rivers dalej rzucał ten swój jeden jedyny floater. Niestety SG to wciąż towar deficytowy, bo Gordon wraca dopiero pod koniec. Czy zbawi? Nie sądzę, ale dorzuci na pewno więcej punkcików. 
MASON - Tak zaczął, że pomyślałem, że w końcu się zepnie i zacznie coś grać. W końcu przeciw byłej drużynie, gdzie odgrywał sporą rolę. I w sumie zagrał mecz sezonu, ale swojego. 10 punktów z ławki to przyzwoicie, ale mógłby grać to częściej. 
McGUIRE - Czy ten dziesięciodniowy kontrakt już minął? Został przedłużony? McGuire NIE jest potrzebny...
ANDERSON - Miał swoją chwilę, gdy bronił na nim Bonner. To był taki prezent gwiazdkowy od Popa. Potem jednak zmieniono krycie i Anderson nijak nie mógł się odnaleźć. No i podczas pogoni jak mu raz piłka z rąk wypadła to mało... Co za tłuk, żeby po osobistym jej nie utrzymać w grze... Może chciał catch and shoot zrobić spod własnego kosza?
ROBERTS - Śmiało grał przeciw kolegom z Europy. Tak śmiało i tak pewnie, że Monty nie trzymał go dłużej w 4q na parkiecie, co było chyba strzałem w kolano i decyzją zupełnie bez sensu. Albo bał się zwycięstwa... Może sprzedał ligę dla Raptors?
MILLER - Już takie jaranie mnie dopadło na początku sezonu, że to jest Reggie Miller z Luizjany. A tu dupsko, przestał trafiać trójki. I przez to Monty dał mu burę i gra tak krótko...
HENRY - No muszę powiedzieć, że te jego czwarte kwarty zaskakują. Już miałem rękę w gaciach, ale nie dopełnił formalności przy jednym and1. I sytuacja taka sama jak z Niemcem. Gra super partię i tak koniec końców trafia do boksu...

Greenowi na szczęście nie siadła trójka. Duncan czarował pompkami i leciał często z góry ucząc wszystkich. Mistrz Splinter tak jak Duncan pięknie dzielił się piłeczką (tak jak zresztą cali Sprusy - 29 asyst przy 39 celnych rzutach), a obaj zaliczyli fajne all-around mecze. Neal na szczęście marnie i szybko odciążył go Manu Dzień dobry, który przede wszystkim pięknie wynajdował kolegów bez krycia. Parker po prostu wjeżdżał pod kosz, a nikt nie mógł sobie z nim poradzić. Zresztą to normalka akurat w meczach Spurs z Hornets. Leonard wrócił do kontuzji i chyba mu zamontowali jakiś magnes do piłek, bo ten jeden przechwyt w końcówce na Vasquezie to zjawisko paranormalne. De Colo co raz oszukał Masona to nie mam pytań. Jak rasowy Ginobili. Bonner jak pisałem wyżej, nie nadążał za Andersonem. Grubasek Diaw był widoczny i nabijał koleżkom asysty, a Jackson jakby przeszedł obok meczu. 

Czas na czwarty mecz w przeciągu pięciu dni. Ohydne tempo, przypominające zeszły, skrócony sezon. Indianie z rezerwatu Pacers. David West znów zawita do domu. Oby tylko Green nie sposterował jakiegoś gagatka z NO. 


No i słowo o gwieździe. Goose Ayon zaliczył double double w meczu z Raprots. Niestety Orlando przegrało pojedynek po końcówce, ale Gustavo w pełni wykorzystał absencje Uno Uno Davisa. Oby tak dalej!


I coś do posłuchania:

piątek, 21 grudnia 2012

Game 25 vs. Los Angeles Clippers



Nic dwa razy się nie zdarza, więc nie uświadczyliśmy dwóch tych samych meczy. Griffin nie zagrał tej samej popeliny co ostatnio, Butler nie zagrał mistrzostwa świata, trójki nie wpadały co drugi rzut (nie wpadały WCALE 6/39 w sumie LOL), ale najważniejsze jest to, że Hornets nie wygrali tego meczu. I można się było tego spodziewać, bo zawsze tak mają, że po jakimś heroicznym zwycięstwie, później z tym samym przeciwnikiem zupełnie się gubią.

Mecz odpaliłem trochę za późno, jakoś na 4 minuty przed końcem pierwszej kwarty, ale z ust tych bingowskich ogórków usłyszałem, że Robin ładnie szalał. I tak było, sam początek wyśmienity i mieliśmy ciekawy pojedynek Lopez vs. Jordan o to, kto zdobędzie więcej punktów na początku. Na szczęście razem nie wytrzymali tego szalonego tempa i z czasem rzucali coraz mniej.

No, ale start meczu był zadowalający. Nawet jako tako układało się do połowy (procent rzutów bardzo słaby, w przeciwieństwie do LAC, mimo to wciąż byli w grze!), dzięki szalonej akcji Vasqueza. Start trzeciej kwarty także nie zwiastował najgorszego (choć zaczęli od standardowej straty), ale już od połowy tej właśnie odsłony coś się zablokowało (Rivers poszedł na linie, Lopez wymuszał haki marne, a Davis śmigał z jumpshotami...) i Klipery odpłynęły. Nie było na nich mocnych, nie tego dnia i dzięki temu spotkaniu wygrali jedenasty mecz z rzędu. Clippers. Scary...

Aha, na mecz pofatygował się nawet Eric Gordon, który po prostu ziewał. Ale się pokazał! Jest z drużyną! Niedługo wraca! Wyczuwam PO!

PRZEJŚCIE

THOMAS - Znów nie na swojej pozycji, bo jednak SF to to nie jest. Znów w pierwszym składzie, ale to nie jego miejsce. Znów pokazał to, za co Monty tak go ceni, trzymał fason w D. I znów Aminu przesiedział cały mecz na ławce. Akurat w swoim Los Angeles. Komentatorzy strasznie się temu dziwili. Ja już mniej. 
DAVIS - Już wydawało się, że wyłączy Griffina, jak go złapał czapą na początku. Miał problemy, bo Griffin miał zdecydowaną przewagę mięśniową, ale pokazał zadziorność i robił co mógł, aby pomóc drużynie.
LOPEZ - No start zaliczył wymarzony, bardzo szybko dobił do 10 punktów, ale głównie zawdzięczał to błędom w obronie Clippersów. Z czasem, gdy te błędy ograniczyli Lopez miał już dużo ciężej, ale i tak wyśrubował rekord sezonu, 22 punkty i gdyby nie faule, miałby jeszcze lepszy wynik. Prawie otarł się o double-double, ale skompromitował się przegrywając jump ball z Bledsoe. 
RIVERS - Jeśli już tak odważnie wchodzi pod kosz i wie, że będzie faulowany, to niech chociaż trafia osobiste, bo to co teraz odstawia to głowa mała. 
VASQUEZ - Ceglonko na poziomie, ale ta akcja z końca drugiej kwarty, gdy zaliczył na Paulu 3+1 to majstersztyk. Aż dziw bierze, że nie załapał się z tym do top10, no ale wiadomo, kto pokazuje dziś Pelikany (komentarz straszna beka ciśnięta)... Asysty na poziomie, a ta, gdy upadał, a mimo to podał na wsada Davisowi także pominięta w topce... Do tego przegrał jump ball z Paulem. Fatalny dzień w tym przypadku, jeśli chodzi o Hornets... Strasznie też tracił głowę, gdy był podwajany, stąd aż 6 strat. Dzięki temu uzyska swój wymarzony prezent na gwiazdkę i jego zdjęcie pojawi się w liderach statystyk. Nie, nie przy asystach, a przy stratach...
ANDERSON - Nie był to jego dzień, ale na szczęście wybaczam mu, bo przed sezonem w ciemno mogłem stawiać, że w końcu zacznie ceglić. 0/8 to i tak malutko, bo z czasem nie rzucał już z czystych pozycji, a po prostu oddawał kolegom. 
McGUIRE - Moim zdaniem gra za długo, ale moje zdanie Monty ma w dupie. Ładne pudła (delikatne określenie CEGIEŁ) zaliczał. 
MILLER - Pojawił się już w pierwszej kwarcie, ale prochu nie wymyślił. Raz tą pompką udowodnił, że nie zapomniał jak się zdobywa punkty. Do tego te 3 straty, ale więcej w tym winy sędziów, którzy w dwóch przypadkach nie dostrzegli na nim fauli. 
ROBERTS - Gdy dostanie choć trochę zaufania, to od razu to widać. McGuire nie wpier*alał się mu w rozgrywanie, dzięki czemu Niemiec mógł sobie porzucać. Jak zwykle chwalony przez komentarz. 
MASON - 3/6, rzadko spotykane rzeczy. 
HENRY - Wszedł na ostatki i widać, że ćwiczył nad osobistymi. Jest progres!

Butler lamił na potęgę, czyli zagrał swoją normę, a nie jakiś dziwny odchył jak ostatnio. Griffin skromnie, ale przyzwoicie. Nie nazbierał się zbytnio, ale śmiało mógł wkładać piłkę z góry. DeAndre po starcie ucichł. Willie jako starter trafił swoje i szybko zjechał do boksu. Paul miał 5000 asyst w tym meczu. Dziwne rzeczy! KRÓL JEST TYLKO JEDEN! Barnes nadal nie wyleczył urazu głowy i dostał technicala, bo rzucił piłką w sędziego i gdyby ten jej nie złapał, to ta piłka zastąpiłaby mu głowę. Crawford rzucał i rzucał znad wszystkich. Odom o dziwo nie grał ryżu i wreszcie zaczyna coś pokazywać. Turiaf niby grał te 20 minut, ale poza blokami niewidoczny. Bledsoe pchła wygarniał spod wszystkich piłki wydawałoby się stracone. Hollins samą końcówkę. 

Mecze wyjazdowe jednak się nie kończą, a Ornety śmigają teraz do Spurs zebrać cęgi od Sa Nantonio Sprus. Obym się mylił PROSZĘ PROSZĘ PROSZĘ.


I coś do posłuchania:

czwartek, 20 grudnia 2012

Game 24 vs. Golden State Warriors



Z każdym meczem pisze się coraz ciężej. Jest tak blisko zwycięstw, a jednak tak daleko. Jak tak dalej pójdzie, to może być kolejny sezon z kompromitującym bilansem... W sumie już jest... Niby nie mam się co czepiać, bo przez cały mecz praktycznie przegrywali, no ale, jeśli robią taki run i wyrównują stan na po 92, żeby potem oddać lekką ręką zwycięstwo... Coś tu ewidentnie nie gra... Zaczęły się jakieś problemy z wywalczeniem klarownej pozycji do rzutu... Tak nagle...

I oczywiście kto mógł pogrążyć Ornetów, jak nie dynamiczne duo z Nowego Orleanu właśnie. Jacunio Jack i Landryneczka zagrali jak za dawnych lat. Nic z tego, że zupełnie nie poznali tej drużyny, poza Vasquezem, Aminu, Henrym i Thomasem. Ale pokazali, że oddano ich łatwą ręką. Do kogo mają prawa? Edina Bavcica? Przecież ten Bavcic mógłby co najwyżej zostać bratem Mewuni kochanej. Nic więcej...

No i swoją drogą, dużą część w tym zwycięstwie odegrali sędziowie (kroki Vasqueza i niegwizdnięty, konkretny łokieć Jacunia na biednego Riversa). Sama końcówka to ich popis, a moje słowa nie są oceną 'subiektywną' tylko, ale również komentatorzy stacji z Warriors Golden mówili o tym, że to była niezła fuszerka i home court advantage. Powtarzam, użyli słowa F-U-S-Z-E-R-K-A! No i props dla gości z majka, że wiedzieli o absencji Smitha i odetchnęli z ulgą. Znają się na fachu!'

PRZEJŚCIE

THOMAS - No i wskoczył do S5, kto by się spodziewał. Dla mnie kompletnie niezrozumiała decyzja, bo te jego centymetry (choć skromne strasznie, ale na tym bezrybiu...) przydałyby się bardziej z ławki, a tak jedynym wysokim rezerwowym został Anderson. Ale Lanca i tak nie zawiodła. Trafił dwa jumpery i wyłączył Barnesa z gry. 
DAVIS - Rekord zbiórek, piłka ewidentnie go szukała, bo poza zbiórami miał aż cztery przechwyty. Gorzej już szło, jeśli chodzi o obronę na Dawidku Lee, ale miewał chwile, gdy bronił na Landrynce. Wrócił do S5, to chyba jest jego miejsce i jeśli ominą go kontuzje, to zostanie tu do końca sezonu i wywalczy ROTY!
LOPEZ - Dzięki temu, że Lopez jest Lopezem, praktycznie cały mecz grali bez wysokiego centra... Niech się ogarnie i przestanie faulować w idiotyczny sposób, bo niedługo Ornety będą wystawiać pięciu PG w S5.
RIVERS - Nie wybiegał swoimi akcjami przed szereg i zaliczył mecz, który może zaliczać codziennie. 12 punktów na dobrym procencie i 4 asysty. Szkoda tylko, że nie trafił żadnej trójki, tak jak w meczu z Portland, bo wtedy Hornets mogliby wygrać. 
VASQUEZ - Wreszcie się doczekałem, że Vasquez przechwycił piłkę w starym dobrym stylu CP3. Rządził i dzielił na parkiecie, trafił co miał do trafienia, pięknie podawał, ale to nie wystarczyło. 
ANDERSON - Człowiek zagadka. Czystej trójki to on nie trafi, ale już przez rączki bardzo chętnie. Niby narzucał tych 28 punktów, ale pobił swój rekord w ilości rzutów za trzy. Niestety, tylko 4/14. Do tego tylko zero zbiórek w 41 minut. PARANOJA. Lee i Landry skutecznie wyleczyli go z tej statystyki. 
McGUIRE - No na co go ściągnięto to nie mam bladego pojęcia. Jak mówiłem, byłem pewien, że wpadnie wysoki, bo Lopez i Anderson są tak podatni na faule, że głowa mała. A tu ściągnięto McGuire'a, który (o zgrozo!) wyprowadzał nawet akcje spod własnego kosza. WTF? Od razu niech ściągną jeszcze kilku PG, SG i SF. Parę nazwisk na pewno by się znalazło. Poza tym, że ten ogórek zabierał minuty Aminu, Henry'emu i Millerowi to i tak zagrał przyzwoicie, a to z tego powodu, że tak bardzo chciałby wrócić do swojej byłej drużyny, czyli Warriors właśnie. Lis.
ROBERTS - Poprzedni mecz musiał go strasznie wytrącić z równowagi i rozregulował mu celownik już po całości. A może po prostu wie, że McGuire już go wygryzł?
MASON - Niech on już rzuca tylko wtedy, kiedy w promieniu dziesięciu metrów nie będzie nikogo. Nawet kogoś z własnej drużyny. Bo po prostu nie radzi sobie z presją. A te jumpery za dwa to już w ogóle wołają o pomstę do Niebios.
AMINU - Nie potrafi się odnaleźć w drugim garniturze. A do tego minuty okrojono mu do minimum. W takim czasie nic nie pokaże, a taka sytuacja może wpłynąć na jego charakterek. 

Barnes wykluczony szybko z gry, więc Jackson nie ryzykował trzymania go na parkiecie. Lee ośmieszał wszystkich w ataku, bez różnicy kto na nim bronił. Do tego czołówka wysokich passerów w lidze. Fajnie, że Ezeli dostaje szansę gry w S5, ale mógłby zostawać trochę dłużej na parkiecie, bo ma w sobie olbrzymie nakłady energii. Klay i Stephen na szczęście się nie rozstrzelali, bo po Hornets zostałyby tylko skrzydełka... Trafili jednak po kilka ważnych rzutów wydatnie pomagając w zwycięstwie, ale zdecydowanie mogą robić to lepiej. Green zebrał ważne piłki w samej końcówce, a rzuty które trafił, to, a jakżeby inaczej, layupy! Duo ex-Hornetów Landry i Jack po prostu przejechali się bo byłych 'kolegach'. Razem zdobyli 32 punkty, Jack rozdał 10 asyst, a Landry zebrał 9 piłek z czego 5 w ofensywie. Dają masę energii. Tak tęskniłem na prężeniem muskuł Landrynki i za jego uśmiechem, oraz za łysinką Jacunia. Dają piękne chwile kibicom GSW. I Jack udowadnia, kto tak na prawdę rządzi na boisku w GSW. Przede wszystkim bez jego gry i ważnych rzutów Warriors pewnie nie daliby rady w końcówce. Jenkins cwaniaczek akurat w tym meczu musiał trafić swoją pierwszą trójkę w sezonie. Ba, rzucił za 3 po raz pierwszy w sezonie... Hornets spełniają marzenia... Bazemore zaliczył szalone 5 sekund przez które nic nie zrobił, a Jefferson niby był przez 5 minut, ale zupełnie się nie pokazał. 

Czas na back-2-back z Clippersami znów o paskudnej porze 4.30. Coś czuje, że już nie będzie taryfy ulgowej i będzie arcy ciężko... Griffin dwóch takich samych spotkań nie zagra, a z Paulem żarty się skończyły. 


I coś do posłuchania:


poniedziałek, 17 grudnia 2012

Game 23 vs. Portland Trail Blazers




Tak blisko, tak blisko jak ja... Nie był ciebie jeszcze nikt... tak blisko... No jak nie w tym meczu to kiedy? I kto mi wytłumaczy, czemu nawet nie podjęto próby rzutu za trzy, PRÓBY! Na co była ta dwójka to nie wiem. Przecież nie liczą się punkty zdobyte na wyjazdach podwójnie... Teraz to będzie czas na arcyciężkie wyjazdy, Klipery, Łoriory. Noel jest na horyzoncie, widać jego czuprynkę.

Od początku było ciężko, Nowy Orlean jakoś się trzymał, aczkolwiek były momenty, że wątpiłem. Przegrywali nawet szesnastoma punktami i nie prowadzili w meczu ANI razu. Kilka razy udało im się remisować, nawet w samej końcówce trójką Riversa, ale nie potrafili ani razu postawić kropki nad i. Mając tyle okazji i bawić się w jakieś kretyńskie, nieprzemyślane trójki, zamiast na spokojnie poklepać i odnaleźć kogoś odkrytego. A tak kolejna szansa przeszła koło dupy. Dosłownie.

Pogrążył ich pan Lillard. Zdecydowany, jedyny na widoku ROTY. Ten mecz miał być pojedynkiem o ROTY właśnie, ale Davis na razie odpada w przedbiegach. Będzie miał strasznie ciężko, aby dogonić młodziaka z Portland. Może nie zagrał popisowej partii, ale tym ostatnim rzutem zamknął mi mordkę. Szacunek, choć krew mnie zalała...

Do tego Smith (komentatorzy mówili, że ma 6-8 wzrostu LOL) wypadł na długi czas, nie będzie go prawdopodobnie aż do stycznia. Z tego powodu Ornety rozpoczęły poszukiwania jakiegoś nonejma na jego miejsce. Przynajmniej tak myślałem, że postawią na jakiegoś solidnego olbrzyma (Alabi czy Trybański). Niestety tak się nie stało, a ich wybór padł na Dominica McGuire, który gra chyba na pozycji 'uniwersalny'. Powodzenia ziomek, choć skoro rozpocząłeś 9 meczy w S5 w tym sezonie w Toronto, a poleciałeś z ligi, to coś jest nie tak!

PRZEJŚCIE

AMINU - O ch*j tam chodzi to nie mam pojęcia. Chwileczkę zaspałem na mecz i wpadłem pod koniec pierwszej kwarty, gdy jego już nie było na boisku. Patrzę, że 5 zbiórek w 8 minut, myślę, że zaraz wróci. Czekałem, czekałem i nic. Byłem pewien, że kontuzja. Dziś oglądam początek i nic takiego nie miało miejsca. Ktoś tu leci w ch*ja ewidentnie.
ANDERSON - Dawał radę, choć znów szybko złapał dwa faule. W sumie to tylko jego trójki (+ pomoc Vasqueza) trzymały Hornets w grze w tym meczu, bo nie bał się odpowiadać i zatrzymywać runy Portland. Czemu tylko tak dobrze rzuca trójki na wyjazdach, a w domu tak cegli? No i ciężko mu było bronić lwią część meczu na Aldridgu. 
LOPEZ - Prześmiesznie wyglądało to, jak tam chciał przeszkolić po weterańsku Leonarda pod koszem. Słaby nauczyciel...
RIVERS - Jest szacunek dla Monty'ego, że dał mu rzucać trójkę na remis. Młody doktorek o dziwo nie zdecydował się spudłować layupa, ale trafić trójkę. Coś nieprawdopodobnego, biorąc pod uwagę przebieg meczu, gdzie szalenie wchodził pod kosz, bez żadnego skutku. 
VASQUEZ - Dobrze mu się grało na Damianku. Wykorzystywał swoją przewagę wzrostową, masową, umysłową i zarostową (+10 do Twardnieć). Szkoda, że nie wymusił na nim jeszcze większej ilości fauli. Trafiał wide openy, pięknie rozgrywał, otarł się o tripla, a nawet o quadrupla, bo Batum czytał WSZYSTKO od niego... Te straty...
DAVIS - W pewnym momencie myślałem, że tak bardzo chce dogonić Lillarda, że odpowie mu trójką. Opanował się w tym aspekcie, ale za to straszył dalej FATALNYMI, nieprzygotowanymi jump-shotami. ZGROZA. Co trafione, to głównie z góry (musi z góry, bo jak nie, to prostym celem bloków), z dystrybucją Generała. 
HENRY - No chyba nigdy nie wykorzysta swojej szansy. Aminu nic prawie, Millera nie było na parkiecie, a Henry dalej odstawia popelinę. 
MASON - Dla mnie to go nie ma. As always. No i mógłby się poprawić rzutowo. Bo to właśnie jest jego zadanie. 
THOMAS - Niech każdy z zawodników zostawi choć trochę energii, jaką wnosi na boisko Lanca. Na bank jakieś zwycięstwo udałoby się wyrwać. Dla niego nie ma piłek straconych i nie interesuje go to, na kim ma w danej chwili bronić. Wykorzystał swoje w 100%, a teraz przy absencji Smitha udowodni, że jest dobrym rezerwowym. 
ROBERTS - Tylko cztery niemieckie minuty? 
McGUIRE - Miał moment w meczu, że drużyna dała mu zagrać dwie solowe akcje z rzędu. Niestety, bez fajerwerków, a Sasha pokazał mu kilka zagranek w defensywie. 

Za Batuma wystarczy podać linijki. 11-10-5-5-5. WIELKIE JOŁ. JOŁ JOŁ JOŁ JOŁ JOŁ JOŁ JOŁ WIELKIE JAŁ. Asysty robią wrażenie, mógłby nauczyć rozgrywających Hornets jak rzucać alley-oopy... Aldridge nie czuł jakiejś wybitnej presji na sobie, ale za to mógł zagrać dużo skuteczniej. Hickson był bestią, zebrał każdą piłkę jaka była do zebrania, trafiał alleye, jumpery, lay upy. Dzięki niemu Portland mieli coś do powiedzenia w tym meczu. Matthews zagrał tylko 3 minuty, bo odnowiła mu się kontuzja... Lillard jak wspominałem, był killerem w crunch, ale nie zagrał wybitnego meczu. Co z tego. Claver był tylko chwilowym zastępstwem Wesa, ale cieszę się, że zagrał, bo zupełnie nie znałem tego zawodnika. Babbitt tylko by stał i rzucał te trójki, ale pokazał też, że potrafi 'pomyśleć' o jakimś innym zagraniu. Czyż > Babbitt. Will Barton, mój ulubieniec zaliczył szalony początek, gdzie spudłował 5 z 6 rzutów (większość spod samiuśkiego kosza). Dlatego chyba zagrał tak krótko. Price zupełnie niewidoczny, ale taka już jego rola. Jest komu błyszczeć w Portland. Leonard, nadzieja białych zdecydowanie za krótko. A gdyby taka wymiana Lopez za Leonarda? Był do wzięcia zamiast Riversa... Sasha zadziwiająco dobrze i w ataku, a zwłaszcza w defensywie. No właśnie, czemu w ataku dawano mu wjeżdżać? Jeffries zaliczył piękne 22 sekundy, bo był na parkiecie przy rzucie Lillarda. Wszedł za Aldridge'a i zrobił tyle ile mógł, czyli nic. 

A gwizdki niestety po dupsku. I to w dwie strony. Szczególnie te flagranty to wzięte z kosmosu. Lopez i Batum na pewno na nie nie zasługiwali. Jeszcze ten Robcia jako tako bez konsekwencji, tak ten Batuma dał nadzieję na pogoń dla Nowego Orleanu. Koniec końców dobry gwizdek! Można było gwizdnąć także kilka over the backów dla Hicksona, gdy zabijał o te zbiórki i do tego nie zerknęli na goaltend. Ba, nie było nawet powtórki zagrania Batuma.  

Czas na mecz w Warriors z niejakimi Golden State. Bratobójczy pojedynek. Przygotuje chusteczki, bo będą chwile wzruszeń. Jacunio Jack i Landrynka znów oglądani. MAGIA!


I coś do posłuchania:

sobota, 15 grudnia 2012

Game 22 vs. Minnesota Timberwolves




Są mecze których nie można przegrywać. Są też mecze przeciwko Minnesocie, wrogowi publicznemu numer 1 z zeszłego sezonu. Wrogowi także teraz, bo dzięki nim, w Nowym Orleanie gra Austin Rivers. Do tego jest to drużyna złożona z samych białych zawodników, więc EWIDENTNIE coś jest nie tak. Za taki rasizm powinni dostać walkowera i zostać odesłani do ligi macedońskiej. Zagrało tylko trzech murzynów, a najdłużej z nich na parkiecie przebywał Dante, tylko 19.44. Panie Stern, czas zacząć reagować!

Jak zwykle mecz toczył się przyzwoicie do połowy. Wynik po 50, po gonitwie Hornets. Już po przerwie jednak wróciły stare dobre Ornety i mimo walki do samego końca oddali mecz... Na nic wyczyny Riversa czy Vasqueza. Problem jest taki, że jeśli w Minny nie było Roy'a, Rubio, Budingera, a Love grał jak grał i Nowy Orlean przegrywa z nimi, to jest DRAMAT. Można się usprawiedliwiać, że dla NO nie zagrał Jason Smith, z powodu barku. Tak właśnie, usprawiedliwiam się!

Aaa i do pikników z Nowego Orleanu, co się cieszyli, jak ostatnim rzutem Hornets przekroczyli 100 punktów i wygrali dla nich frytki. Frytki... ŚRODKOWYM PALCEM POZDROWIĘ WROGÓW!

PRZEJŚCIE

AMINU - Wreszcie zaliczył start, jaki powinien zaliczać każdej nocy. Po prostu biegał. Tu dobitka, tam alley-oop. Zapomniał jednak, że mecz trwa 48 minut, a nie 2 minuty i tak skutecznie się gdzieś zapodział, że zupełnie nie był widoczny.
ANDERSON - Jakoś dorzucał do tych 20 punktów. Chyba się nie spodziewał, że Love sprawi mu tak mało problemów po dwóch stronach parkietu i jakoś tak się nie odnalazł. 
LOPEZ - Jeśli na jego rzuty wpływa Luke Ridnour to nie mamy do czynienia z żadnej klasy centrem. No po prostu tak nie można. I jeśli z jego rzutów od tablicy mają bekę wszyscy komentatorzy, to też jest coś nie tak, nie może się bawić w jump shoty i brać przykład z Peko. Przez 26 minut jedna zbiórka. Tak być nie może. Jesteś olbrzymem to to wykorzystaj, a nie boisz się pojedynków z Pekovicem. Do tego na ch*j go wpuszczał Monty w końcówce? Niezrozumiałe. Nie można na niego patrzeć jak kogoś sfauluje. Bierze wtedy rękę do mordy i krzyczy OOOOOHHHH...
RIVERS - Dalej ten sam młot, o czym świadczy poprowadzenie kontry 3 na 1, ale dość już beki. Na ten moment na pewno. Career night. Tego właśnie wszyscy się od niego spodziewali w Nowym Orleanie. Że zacznie rzucać, że zacznie trafiać. Dynamiczne wbitki (TRAFIONE) i trójki. Czego chcieć więcej? Głowy! W końcówce myślał, że sam pogoni Minnesotę. Mylił się.
VASQUEZ - Asysty do strat rosną mu wprost proporcjonalnie. Tak było na początku meczu. Później się ogarnął. Bardzo się ogarnął. 17 asyst rozdane! WUUUUUUUUT! Career high! Do tego 15 punktów i 5 zbiórek. Jak nie wyskrobał z tego zwycięstwa? Do tego na transmisji pięknie pokazywano jak dowodzi kolegami. Cały czas były insidery z pokrzykiwaniem Generała z boiska. 
DAVIS - Ładnie przeszkolił Love'a, kilkukrotnie go blokując. Więc za to duży plus. Gorzej już z osobistymi, choć widać jakąś łatwość w dostawaniu się przez niego na linię osobistych. 
MILLER - Tak mało znany, że Brockman (kiedy Darius był już wcześniej na parkiecie) mówi, że po raz pierwszy wchodzi. Dalej ma ten sam problem. Za dużo myśli, więc za mało rzuca...
ROBERTS - Dzięki dobrej grze w 4q został w niej na dłużej. Ma ten niemiecki swag, czymkolwiek by to nie było. Raz wpadnie rzut, raz wypadnie. Ale Roberts to już solidny PG z ławki chwalony przez komentatorów. 
THOMAS - Kto jak kto, ale Lance nie nadaje się do rzucania 3 jump shotów w 7 minut. No nie można do tego dopuścić. 
HENRY - Wszedł dopiero w 4q, ale wszedł ładnie. I mógłby zostać dłużej, gdyby nie to, że jak zwykle spudłował osobistego po akcji and1...

AK47 co rzut, to pompka, ale zagrał świetne zawody, pięknie się ustawiał i koledzy łatwo nabijali na nim asysty. Love to marność nad marnościami. Kolejny mecz, gdzie % rzutów woła o pomstę do Nieba. Po prostu all-starowi nie wypada robić takich rzeczy. Pekovica boi się już cała liga, ale nic dziwnego. Walony dla każdej piłki znajdował miejsce w koszu. Shved i Ridnour dwa dranie, które kontrolowały trójkami to, aby Ornety nie uciekły za daleko... No nie powiem, strzelało mnie to, jak któryś z tych białasków trzepał trójkami... Howard szybciutko zleciał z powodu jakiejś kontuzji. Stiemsma 2 minuty i 2 bloki. Chyba odrobinkę przepłacony. No, ale biały. Minny dałaby za niego KAŻDE pieniążki. Barea walony konus wjeżdżał w obronę Hornets jak w masło. Matko, ale to bolało... Cunningham i Williams zupełnie nieprzydatni na boisku. Derrick tam raz alleyem poleciał, ale i tak nie da mu to miejsca w konkursie wsadów. Oby. 

I gwizdek jeden mieliśmy smutny. Hornets właśnie rozpoczynali swoją pogoń, zagrali skutecznie w obronie, a raptem jeden z tych ciulskich sędziów zagwizdał KOMPLETNIE z dupska... I wtedy już nie było żadnej szansy na odrobienie strat...

Niedziela, godzina trzecia i lecimy mecz, o ROTY. Lillard na Davisie. Błagam, żeby był taki matchup. Do tego kochany Meyers i Will Barton będą oglądani! Będzie moc!


I coś do posłuchania:

piątek, 14 grudnia 2012

Game 21 vs. Oklahoma City Thunder




I takie mecze można oglądać, nawet, gdy wynik jest niekorzystny i było to setne spotkanie tych drużyn w tym sezonie. Rzadko spotykana sytuacja, kiedy Hornets mają piłkę i mogą rzucić z syreną na zwycięstwo... Było blisko, bo Anderson się nie uwolnił, ale podał przytomnie do Generała, który niewiele się pomylił. Walka od początku (start 7-1, późno oddane prowadzenie) do końca. Oklahoma zbytnio nie ogarniała ofensywy w pierwszej połowie. Rzucili season low 36. I tylko można żałować, że Ornety nie potrafili kontrolować spokojnej, dziesięciopunktowej przewagi. I że zaczynają trzecie kwarty jak ostatnie piz*y, bo od straty...

Szkoda także czwartej kwarty, gdzie Thunder udało się rzucić aż 34 punkty. Prawie tyle ile w całej pierwszej połowie. To na prawdę boli, bo z tak zagraną 4q nie da się wygrać meczu... I bolało to, z jaką łatwością dziurawili obronę i wsadzali piły z góry... Tak być nie może.

Nie da się też wygrać meczu, jeśli drużyna w pierwszej połowie rzuca 18 osobistych (grając SPORO czasu w bonusie), przy 4 osobistych przeciwników... No po prostu coś nieprawdopodobnego, jak gwizdano KAŻDY najmniejszy kontakt... Każda obciereczka od razu kierowała na linię osobistych i trzymała Pioruny (LOL) w grze. Skończyło się na 16 osobistych Ornetów i 32 Thunder. Niestety, to był gwóźdź do trumny...

Poza tymi wszystkimi niedogodnościami dobrze wyglądały zbiórki w ofensywie i trójki w ostatniej kwarcie, dzięki którym wynik jako tako wyglądał i cały czas była szansa na 3 punkty, a tak zostaje walka o utrzymanie... I mogliby się pośpieszyć z jedną z ostatnich akcji, gdzie trzeba było rzucać szybko, a oni się zastanawiali co zjedzą na kolacje i co wstawią na instagrama...

PRZEJŚCIE

AMINU - Ciekawe rotacje z tymi SF. Aminu jednak powinien zostać. Obowiązkowo. Statystycznie mocno się nie poprawi, ale to jest właśnie człowiek na S5, żeby potem fochów nie strzelał. Niespokojna (ale zaskakująco spokojnie podszedł do jednej z kontr w ostatniej odsłonie, NIE STRACIŁ PIŁKI I NAWET SIĘ ZATRZYMAŁ) afrykańska dusza. 
ANDERSON 
- Start klasa, potem nędza. Niby statystycznie przyzwoite zawody, ale skoro krył go nawet Sefolosha, to nie mogło być dobrze. Do tego rozpisano na niego ostatnią akcje, ale sobie z tym nie poradził... Niedługo wróci na ławkę. 
LOPEZ - Nie wiem co było tego przyczyną, ale był jakoś wyjątkowo obsrany pod tym koszem. Piły mu wypadały, a mógł mieć dużo więcej zbiórek. 
RIVERS 
- On chyba nie patrzy z kim gra mecz. No po prostu jest młotkiem, skoro wbija się pod kosz, gdzie Ibaka może zablokować go nawet plecami. Na szczęście później się jako tako ogarnął, a jego trójki potrzymały Hornets dłużej na powierzchni. 
VASQUEZ 
- Był blisko dostania wyższego stopnia niż generał. Jeśli jest to w ogóle możliwe. Ch*j, mógł zostać królem nawet! KRULEM nie, ale królem jak najbardziej. Mało brakowało... Do tego widać progres, bo zanotował tylko jedną stratę. Poza tym, próbował się upodobnić do Riversa z tym sleevem... Nigdy więcej! A sędziowie nie dawali mu pograć, bo non stop musiał uważać na faule. 
DAVIS - Chciał, chciał zrobić dużo, ale ewidentnie mu nie wychodziło. Chciał zrobić ZA dużo. Stąd te początkowe straty, nieprzemyślane rzuty z mid range ponownie... Ale to jego osobiste trzymały Ornetów w grze i to po jego pomyłce z linii ktoś tą piłkę zebrał, a Roberts trafił. Także ok! Do tego potrafi podnieść ciśnienie, jak zaczął utykać, to już byłem pewien że career ending injury. Uff...
SMITH 
- Ma patent na KD. Wyczytałem na twitterze, że ma najlepsze statystyki per36 na Durancie właśnie. Co mecz z Oklahomą blokuje Kevina na wsadzie. Oczywiście bez odzewu w marnych TOP10...
MILLER 
- No jest kozakiem. Nie wali w gacie jak Lopez, a broni dużo cięższych przeciwników. Niedawno LeBron, teraz Durant. Ma to ręce i nogi, ale wciąż przed nim sporo pracy. 
HENRY 
- Wiadomo kto rzucał te 4 osobiste w pierwszej połowie. CEGŁA Z BELGII. Wiadomo z jakim skutkiem. 50%. Słaby zawodnik z niego. 
ROBERTS - Sam ustalał wynik na koniec 2 kwarty, a cały mecz rozegrał bardzo przyzwoicie. Kiedy miał ważne rzuty, to je trafiał. Trójki siedziały cymes, gorzej ze wszystkim innym. To na niego powinna być rozpisana ostatnia akcja...

Durant to Durant. Nie da się z nim wygrać. Pierwsza kwarta to tylko 2 punkty, ale on rzuca tyle ile chce. Po prostu nie do zatrzymania. Ibaka cienias grał krótko. Perkinsowi zdarzyło się bronić na Robertsie i wtedy tak nisko schodził na nogach, co wyglądało przekomicznie. Oczywiście bronił bez skutku. Thabo gdyby trafiał swoje rzuty, to Oklahoma odskoczyłaby dużo wcześniej. Russell zagrał kolejny mecz pod Nowy Orlean, pudłował nawet osobiste, ceglił NA POTĘGĘ. Był nawet 2/12, ale wtedy trafił MEGA MEGA MEGA farciarską trójkę i pogrążył Ornety... Martin to kawał złamasa o którego dbają sędziowie. Chuchają na niego i dmuchają, gwiżdżąc każdą pedalską obciereczkę, każdy wymuszony przez niego faul. Chyba podoba mu się obcieranie o innych. JEST CIEPŁY... Lubiłem go w Houston, teraz go nie mogę strawić... Collison to zwykła menda społeczna, pi*da i lokalny gamoń. Co mecz to szarża... Tanzańczyk bez błysku w oku, za to dalej z kupskiem na głowie. Maynor też zbytnio nie porozgrywał, ale Hornets zabił Reggie Jackson. Tak, nawet taki marniak. To on pogrążył Nowy Orlean dając Oklahomie sygnał do ataku. ANBYLIWABYL.

Gwizdki jak mówiłem skur*ione na maksa. Dochodziło do tego, że Westrbrook biegł, przewracał się i dostawał ledwo słyszalny gwizdek. No nic...

Czas na Minnesotę tych drani moich znienawidzonych. Będzie bardzo ciężko, ale trzeba wybić tym gagatkom z głowy play-offy. Koniecznie. Także pełna mobilizacja i dojeżdżamy białasów w piątek!


I coś do posłuchania: