niedziela, 31 marca 2013

Game 73 vs. Miami Heat



Coraz bliżej mojego rozstania z tą drużynką... Rozpoczęło się wielkie odliczanie do dziesięciu. Na pierwszy ogień poleciało Miami, na które liczyłem już od dawna, że zdoła utrzymać serię tych zwycięstw. Niestety podłożyli się z Chicago i przyjechali do Luizjany na rozpoczęcie nowej. I nową rozpoczęli.

To była miazga, one man show. Hornets trzymali się w grze może przez połowę pierwszej kwarty. Widać, Greivis spodziewał się najgorszego, bo znów był nieobecny z powodu nieszczęsnej kostki. LeBron po prostu zmiażdżył w pierwszej połowie. To z jaką łatwością wszystko robił było po prostu za piękne. Nawet nie mogę pohejtować, a z chęcią bym to zrobił. James zmiótł przeciwnika z powierzchni Ziemi i nie musiał wychodzić na ostatnią odsłonę. Ogólnie 3 też przespał, bo po rozpier*olu w pierwszych dwóch zasłużył na odpoczynek. W pewnym momencie procentowo wyglądało to 70-40 dla Heat...

Hornets, poza magią Jamesa, przegrali ten mecz tracąc piłki w IDIOTYCZNY sposób. No po prostu od samego początku chyba chcieli iść na jakiś rekord głupoty. Piłka tracona w co drugim posiadaniu. Jeszcze na starcie Heat dotrzymywali im towarzystwa, ale szybko się ogarnęli i odskoczyli. A że Hornets nie napompowali balonika przed tym meczem, to oddali go lekką ręką...

PRZEJŚCIE

AMINU - Jeden z niewielu pozytywów w tym meczu. Wszędzie było go pełno, odwalał na prawdę niezłą robotę na Jamesie, jeśli w ogóle możemy o czymś takim mówić. Good D i James. To nie idzie w parze. 16 zbiórek nie wzięło się z dupy, szczególnie w tym aspekcie zadziwiał w pierwszej kwarcie. Zebrał połowę wszystkich zbiórek w ofensywie. Mało tego, zebrał połowę WSZYSTKICH piłek... 
DAVIS - Właśnie w takich meczach powinien udowadniać wszystkim swoją wartość. Heat nie dysponują wielką siłą podkoszową, a mimo to ani Davis ani Lopez nie zagrali przyzwoitych meczy. Lepiej wychodzi im gra przeciwko jakimś gigantom. Dlatego chyba tak chętnie łapał faule, żeby chodzić do boksu. Szkoda, że raz totalnie obsrał się przy próbie plakatu. No nic nie stało na przeszkodzie, a on nie wiedzieć czemu zgubił piłkę... 
LOPEZ - Kompletnie niewidoczny. Zawdzięcza twarz na tablicach Chiefowi. 
GORDON - Uciułał te 17 punktów, widać było zawzięcie w oczach, żeby wyrobić swoją normę. Szkoda tylko, że z gry szło to strasznie topornie, a swojego szczęścia szukał na linii osobistych. Początkowo też nie dogadywał się z Robertsem i trochę zabierał mu piłki. Mógł pójść na L4, podobnie jak Vasquez, bo z Nuggets to wypaliło. I gdzie logika z wpuszczeniem Gordona w 4q, zamiast grania z Millerem?
ROBERTS - Troszeczkę się spalił, bo każdy spodziewał się po nim cudów. Chyba nie przypuszczał, że od początku bronić na nim zacznie LeBron #reputacja. To poskutkowało dwoma szybkimi stratami. Z czasem Niemiec się ogarnął, ale na wszystko musiał sobie zapracować. No i dawał od siebie ile miał. 13 punktów (skończył drugą i trzecią kwartę w identyczny sposób - buzzer beater po tym samym rzucie) i 5 asyst to i tak bardzo dobry dorobek. A do tego Roberts grał aż 42 minuty! 
ANDERSON - Andy się postarał. Szkoda, że trochę za późno. 4q już bardzo przyzwoicie i doczekaliśmy się kolejnego meczu, w którym Andy jest 20+
MILLER - Znów czekało na niego arcytrudne zadanie. No i tym razem nie podołał. Od razu rzucony na głęboką wodę, bo czymś takim jest bronienie Jamesa. Miller się starał, z biegiem czasu wszystko szło coraz lepiej, no ale LeBron był on fire. A to wszystko spowodowane hop stepem Millera. Tym podrażnił Króla. Ogólnie Miller w ofensywie znów zaskoczył i apeluje jeszcze raz. LET MILLER SHOT! I asystować też trzeba mu pozwolić. Dwie asysty - palce lizać! 
MASON - Najlepszym asystentem. Nie po liczbie, a po jakości. Lipa, że nic nie trafił, ale klasa tych asyst robiła duże wrażenie! 
AMUNDSON - Wchodzi, stara się i schodzi. Tak to wygląda. Wciąż za mało zaufania do Kucyka. 
HARRIS - Chwilkę, dosłownie momencik zajęło mu odciążanie Robertsa. Skoro podpisany, to Monty miał na niego jakiś pomysł... A tak Harris wszedł, dostał z łokcia i uciekł zakładać szwy. 
THOMAS - Wszedł dopiero w ostatniej kwarcie i na miękkiej fai zdobył 6 punktów. Monty, trzymaj go dalej na ławce i wpuszczaj jak mecz jest rozstrzygnięty.

James WIELKIE WOW. 6 trójek z rzędu mnie rozwaliło na łopatki. 28 punktów do przerwy, potem fajrant. Wyglądało, jakby mógł rzucać do końca meczu. Haslem statysta w S5. Bosh i Wade przy takim Jamesie zostali na drugim planie. Miller zebrał najwięcej piłek w drużynie, a to świadczy o poziomie wysokich w Miami. Ray Ray niewidoczny, ale bardzo efektywny, Cole grał dość długo i wyglądał nieźle. Ale skoro na głowie nie miał wielu zadań i grał na luzie, to przyniosło efekty. Battier jest kozakiem, ale strasznie działa na nerwy z tymi swoimi trójkami zabójczymi. Anderson KOKO na propsie, zawsze dobrze się go ogląda w akcji. Umie wpływać na rzuty. Lewis, Howard, Anthony i Jones to aktualnie placki. Cóż oni mogli w tak krótkim okresie.

Z balonika zeszło powietrze, więc kontynuujemy odliczanie do końca sezonu. Oby szczęśliwego końca, czyli takiego bez Lakersów w PO. Na pierwszy ogień Cleveland. Czy mecz z nimi na coś wpłynie? Pewnie nie, a do tego grają bez Irvinga. Zapowiada się NUUUUUUDA.


I coś do posłuchania: 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz