wtorek, 19 marca 2013

Game 68 vs. Golden State Warriors



Wreszcie Hornets przegrali i się z tym nie czaili do samego końca. Więc mecz całkiem przyzwoity do oglądania. Poza dwoma kwartami, kiedy nieudolność osiągała wszelkie miary. Ale jako, że jestem już przyzwyczajony, mogłem oglądać mecz i nie okazywać żadnych emocji. Bo emocje nie istnieją, nie po tym, jak LeBron zabił w nocy Terry'ego.


Mecz był podziałem na dwa etapy. Bo tak, w tym meczu była też równa walka. Pierwsza i trzecia kwarta nawet na poziomie. Dobra gra z obu stron, było na co popatrzeć, bo dwie drużyny grały równo i ciekawie. W drugiej kwarcie Hornets po prostu stanęli. Zapomnieli jak się zdobywa punkty. Ta choroba dopadła ich także w ostatniej odsłonie. W sumie w tych dwóch kwartach zdobyli 25 punktów. Czyli tyle, ile przez całą trzecią kwartę. Tak gra tylko drużyna broniąca się przed spadkiem. Koniec końców porażka urosła do monstrualnych wymiarów, bo była to porażka różnicą 21 punktów. Przyznam szczerze, że trochę mnie to zaskoczyło... 

Zgodnie z moim życzeniem odpoczywał Gordon, a na minuty mógł liczyć Miller. Więc jeśli znów Montana odpier*oli jakiś ryż i nie da grać Millerowi to...

PRZEJŚCIE

AMINU - Taki obrót spraw w końcówce sezonu jak najbardziej mnie satysfakcjonuje. Aminu gra słabo, więc gra krótko. Miller gra dobrze, więc gra długo. Matko, jak jego jeden jumper minął wszystko... 
DAVIS - Miał arcytrudne zadanie, bo Lopez grający gówno zmusił Davisa, aby mierzył się i z Bogutem i z Lee. A Davis to dużo lepszy obrońca z pomocy i miał na prawdę ciężko, żeby bronić przeciwko tym bydlakom. Ofensywnie bardzo przyzwoicie, jako jedyny podkoszowy w tym meczu. 
LOPEZ - Lopez z takim dominatorem, jakim jest Bogut nie ma absolutnie nic do powiedzenia. W ofensywie NIE ISTNIAŁ. Piłek nie zbierał. To było coś pięknego, oglądając tak nieporadnego Robina. Co ciekawe, to nie jest zbyt częsty widok, żeby Robin grał takie gówno. Bogut grał bardzo mądrze, odpuszczając Robina na półdystansie. No i musi się nauczyć od Australijczyka jak blokować i nie faulować... 
MASON - Cieniutko śpiewał. Chyba jest już zmęczony sezonem, bo celownik to mu się ewidentnie rozjechał... Od dawien dawna nie spędził w sezonie tylu minut na parkiecie. A jeszcze trochę ich zostało znając Montanę...
VASQUEZ - Znów potrafił podzielić obowiązki i leciał punktowo oraz z asystami. Bo taki podział wychodzi mu najlepiej. Szkoda jednak, że nie chciał brać Curry'ego na plecy częściej, bo takie chucherko powinno być dla niego chlebem powszednim. Gdzie te czasy, gdy dzięki jego grze Hornets wygrywali z Warriors, po game winnerach... 
MILLER - 36 minut na parkiecie. Mogę powiedzieć, WRESZCIE! Wreszcie mogłem go pooglądać trochę dłużej niż zwykle. Nie wiem z jakiego powodu, ale Monty po prostu dał mu minuty. Darius chyba sam się tego nie spodziewał. Jak zwykle niewykorzystywany potencjał w ofensywie, bo sam musiał kreować sobie rzuty (w ogóle nie pozwalają mu grać 1 vs. 1, ale jak Miller się poczuł to miał dwie świetne akcje w 4q). W defensywie nawet niezgorzej, szkoda, że dał się splakatować Barnesowi... Znów potrafił dostrzec lepiej ustawionych kolegów, dobrze stanąć do zbiórki i nawet zablokować rzut za 3 Rycza Jeffersona. Oby Miller został na parkiecie jak najdłużej w zbliżających się meczach. 
ANDERSON - Andy statystycznie zawsze lepiej niż przyzwoicie przeciwko GSW. Ten mecz też się tak zapowiadał. Oczywiście nie mówię tu o trójkach, w których jest żenada od długiego czasu. Ale Andy ładnie leciał za 2, przez pewien czas był go tu guyem. Niestety, ładnie leciał tylko na początku...
ROBERTS - Oby jak najmniej takich meczy. Słabiutko rzutowo, a widać, że chciało mu się rzucać. Do tego kompletnie nieuważnie podczas wyprowadzania piłek, co owocowało  w straty... 
AMUNDSON - Złodziejaszek zabrał minuty Lancy. Nie ma chyba meczu w którym Amundson nie jest blokowany. Zawsze przy próbie wsadzania z góry... 
HARRIS - Po raz pierwszy poznaliśmy Harrisa jako tego, który potrafi zdecydować się na jakiś rzut. Ale coś już musiał zacząć robić, bo jest podczas swojego drugiego dziesięciodniowego kontraktu. Monty dał mu 28 minut, które ani ziębiły, ani grzały. 
THOMAS - Był minutę na parkiecie. Nie widziałem go... 

Barnes pokazuje, że potrafi polecieć z góry kiedy trzeba. Lee po prostu wiedział gdzie stanąć, żeby podanie kolegi zamienić na łatwe punkty. W ataku nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Bogut aktywny w każdym aspekcie. Niby nic statystycznie, bez wielkich ochów i achów, ale imponował. Wstyd tylko, że założył czarne skarpetki do białych butów. No błagam... Thompson będąc czysty jest zawsze zagrożeniem. W przeciwieństwie do Curry'ego który nawet kryty odpali taką trójkę, że kopara opada. 30 punktów lekką ręką (w trójkach odskoczył Andy'emu że hoho). Przeraża łatwość z jaką zdobywa punkty. No i już dostaje gwizdki widmo. Landry nie lubi takich meczy, kiedy musi uganiać się, za grającym od kosza PF. Nie mógł pokazać swojej siły w 100%. Jacunio Jack cichutko, ewidentnie nie chciał pogrążać byłych kolegów. Ezeli, Green, Jefferson i Bazemore zupełnie bez gry w ofensywie. A w takim meczu ich umiejętności defensywne nie były istotne. 

Przerwa jeden dzień (regeneracja Gordona...) i mecz z Bostonem! Miami wciąż jest niepokonane i ja zacieram ręce tylko na ten mecz. Że to właśnie Hornets zakończą tą serie... TAAAAAA


I coś do posłuchania: 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz