wtorek, 5 marca 2013

Game 61 vs. Orlando Magic



Po trosze kompromitacja, przegrać z najsłabszą drużyną w lidze. Z drużyną, która nie posiada już Ayona czy Redicka. Więc meczem przyjaźni tego nie nazwę. Pytanie, czy Hornets zaczęli myśleć już o drafcie oddając zwycięstwo w tak frajerski sposób, a do tego pomagając podnieść się Magic, którzy ostatnimi czasy delikatnie mówiąc grali gówno? I to przegrać tak haniebnie, po samej końcówce.

Hornets w pewnym momencie mieli 17 punktów przewagi, a przeciwko Orlando każdą przewagę należy dowieźć do końca, nawet jeśli się jej nie powiększy, to na pewno nie pomniejszy. Nowy Orlean drugą kwartę kończył runem 15-0, który został przedłużony do 19-0 na początku drugiej połowy. Magic nie mogli zdobyć punktu przez bodaj 8 minut. Jednak w trzeciej odsłonie właśnie coś zacięło się w obronie, a gracze z Orlando zaczęli trafiać, nie mając wielkich przeszkód ze strony defensywy. Odrabianie strat przebiegało mozolnie, ale jednak na pewno konsekwentnie. Choć namiastka prowadzenia była jeszcze w 4q, to samo crunch potoczyło się fatalnie.

Andy trafił trójkę, gdzieś na 3 minuty przed końcem meczu dającą 9 punktów przewagi. Myślałem, że będzie to dagger. Ależ się pomyliłem. Po wziętym czasie, przez trenera Vaughna Magic zaczęli grać koncertowo. Prosto w ofensywie, aczkolwiek skutecznie. Hornets zaczęli popełniać proste błędy i brakowało konsekwencji w defensywie, gdzie zabrakło zmiany Gordona, który nie radził sobie Afflalo. Do tego na pewno brakowało mu centymetrów. Tu Aminu byłby jak znalazł miast Masona. Trójka Harringtona dała im pierwsze prowadzenie od dawna, więc Hornets zaczęli faulować graczy Magic. Oczywiście osobiste rzucał Afflalo, który był maszyną tego dnia, do czasu, gdy spudłował swojego pierwszego FT. Wtedy jednak Davis zajęty był dłubaniem w nosie i pozwolił sobie zebrać piłkę sprzed nosa. I choć Harris rzucił tylko 1/2 to i tak rozegranie ostatniej akcji pozostawiło WIEEEEELE do życzenia, bo za 3 próbował Vasquez... MISTYFIKACJA!

Jason Smith pojawił się jako komentator i gdyby nie towarzystwo Meyersa i Wesleya byłoby wyśmienicie, a tak te dwa pokurcze wchodzili mu w zdanie i w ogóle swoimi głosami przeszkadzali. Dobrze wiedzieć, że Smitty żyje! Do tego żyje też Mr. Benson, który pojawił się na meczu w dziadowskiej, obskurnej, najohydniejszej czapce z logiem Pelikanów. Wyglądał jak jakiś Janusz z Polski...

PRZEJŚCIE 

AMINU - Aminu najistotniejszy w końcówce. 8 zbiórek i 3 bloki. Mógł zrobić różnicę w obronie, bo wiadomo, że w ofensywie nie dotknął by piłki. Znów bawił się w rzuty z mid-range, ale jak kończył zabawę i przechodził do pakowania z góry, to klasa jak zwykle i dziwi brak w TOP10. 
DAVIS - Wrócił z czymś w rodzaju ochraniacza na ramię. Ale nie wygląda na to, że miałby pójść śladami Smitha i opuścić sezon. Nie po takim statystycznie meczu, gdzie zaspał tylko w końcówce. Potężne double double, 17 i 15, do tego 4 bloki na naprawdę wysokim poziomie. No i dziwi, że też zagrał koło 40 minut, choć Monty miał dać mu mniej czasu do grania. I musi skuteczniej egzekwować wsady, bo przewodzi w lidze w ilości niesplakatowanych osób. Bo tyle ile prób on podejmuje... 
LOPEZ - 11 minut i 9 punktów, do tego 3 zbiórki w ofensywie. Zastanawiam się jaki byłby rozpier*ol, gdyby ten półgłówek nie faulował podczas swojego pobytu na boisku. Nawet Smith powiedział, że Lopez gra ostatnio gówno i takich słów użył. 'Lopez gra gówno'. Może Robin myśli, że faule to też ważna statystyka i chce być w czubie statsów? 
GORDON - Przyzwoicie. Nie stracił żadnej piłki, zagrał na 50% skuteczności, ale brakło mu centymetrów do bronienia Afflalo. Starał się jak mógł, nieźle przesuwał się na nogach, ale to na nic. Znów zaliczył bardzo dobry start, żeby potem być jednym z wielu zawodników, a szkoda bo w końcówce by się przydał. 
VASQUEZ - Generał musiał zagrać aż 40 minut, co do Monty'ego Montany jest niepodobne, żeby kazał komuś grać tak długo. A to wszystko przez to, że nie gra Roberts. I nikt nie wie czemu. Vasquez ponownie wziął na siebie granie w końcówce i szkoda, że nie trafił żadnej z tych dwóch trójek (dużo bardziej lubi trójki z rogu, niż z centralnego miejsca na boisku)... 
ANDERSON - Swego czasu boxscore szalał i pokazywał +/- na poziomie np. +78, albo -51. Jeśli teraz się nie mylił i Andy faktycznie miał -26 (nie wiem, nie liczę), to jest największym gównem i kretem w tej drużynie. Tak pomóc swoim byłym koleżkom... In plus tylko bloki, bo jak Anderson ma ich aż dwa, to dzieje się coś dobrego. 
RIVERS - Rivers przydatny w ofensywie i widać, że ostatnimi czasy jako tako się ogarnął. Teraz imponuje skuteczność wjazdów na kosz, bo półdystans to nadal wielkie gówno. 
THOMAS - Zdecydowanie za krótko, ale to był prawie pewnik, że nie zbliży się do czasu minut Smitha. A cierpi na tym cała drużyna, bo wszyscy muszą grać dłużej. Lanca jak zwykle klasa, a ta asysta do Aminu to WOW! 
MASON - Jeden mecz nietrafiony osobisty, drugi mecz airball. Tym razem wszystko skumulowane i Mason odstawia popelinę... Czemu grał w końcówce, skoro nie miał pewnej ręki podczas przebiegu spotkania?
HENRY - Henry na pewno przydatniejszy w ofensywie od Millera, porzucał z mid-range kiedy drużynie nie szło. Ale jak już się poczuł, to ryż odstawił w 4q rzucając z nieprzygotowanych pozycji... 
SIMS - Zadebiutował w NBA. Choć już widniał w rosterze NYK na ten sezon to tam nie dostał szansy. Teraz rozpoczyna budowanie marki i pracę nad nazwiskiem. Reklama przede wszystkim! Kiedyś w Simsy się naparzało, a kod na hajs pewnie mam gdzieś zapisany. 49 sekund gry! No i trzeba przyznać, zdążył wpłynąć na jeden rzut.  

Harkless jak na takiego siusiaka świetnie ustawiał się na parkiecie i pozwalał swoim kompanom na nabijanie na nim asyst. Bardzo aktywny i tylko się cieszyć, że dostaje minuty. Nicholson zabierał minuty Ayonowi i teraz podczas absencji Meksykanina na pewno odetchnął z ulgą. Vucevic o dziwo krótko, grał mało w ostatniej odsłonie, a to jeden z najpoważniejszych kandydatów Vasqueza do nagrody MIP. Afflalo na pełnym kozaku, wziął w końcówce sprawy w swoje ręce. Nelson kierował pogonią w trzeciej kwarcie i wtedy zdobył większość ze swoich punktów. Harris gra z numerem 12 na koszulce i widać, że coś w tym jest w Orlando. Już w Bucks pokazywał, że potrafi grać, ale teraz ma jeszcze więcej szans na rozwój. I to chyba on, a nie Redick jest najważniejszą postacią tego transferu. No, może zaraz po Ayonie... Udrih jeszcze nie odnalazł się w Magic. Moore na szczęście nie dołożył swojego rzutu z dystansu, na czym ławka Orlando cierpi, bo nie ma także Redicka. Na kłopoty w tym aspekcie jest jednak Harrington, który WRESZCIE wrócił do gry i zaczął wracać do formy. Trafił trójkę w ważnym momencie i mógł stworzyć historyczny duet z Ayonem... Jones krótko, na matchup z Henrym, żeby dać odetchnąć Harklessowi. 

Czas na najważniejszy pojedynek w sezonie, przed własną publicznością z Los Angeles. Najważniejszy, bo nie można pozwolić Lakers wyjść ponad odsetek zwycięstw 0.500. O ile oni nie pokonają dziś OKC. Wszystko jednak w rękach Hornets, aby pozbawić gry w PO tych ogórków. 


I coś do posłuchania: 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz