wtorek, 19 lutego 2013

Game 53 vs. Portland Trail Blazers



Chyba Hornetom sprzyja kiedy nie oglądam meczy live. Znów mecz bez historii, znów piękny blowout. I szkoda tylko łasych kibiców, którzy nie mogli wybaczyć Lancy, że nie trafił osobistego na setny punkt. A właściwie to mi nie szkoda tych spaślaków. BRAWO LANCE - BOHATERZE MECZU. I tym oto sposobem uzupełniam wszystkie braki!

Portland totalnie nie istnieli w ofensywie. Hornets w samej drugiej połowie rzucili prawie więcej, niż Traile przez cały mecz! Ani razu nie wyszli z 19 punktów! Tak słabo jeszcze w tym sezonie nie rzucali, a nastawiałem się na kolejny wyrównany pojedynek. Lillard i LA na szczęście nie stanowili zagrożenia i myślami byli już w Houston. Do tego na samym początku meczu wysypał się Wes Matthews. Dla mnie to deja vu.

Hornets z tak dobrą defensywą (chyba to było to, zatrzymani na 32%) nie potrafili początkowo połączyć dobrej ofensywy. I dlatego wynik po pierwszej połowie wyglądał niemrawo. Ornety powinny totalnie ich zniszczyć, a nie dawać im jeszcze jakiekolwiek nadzieje. Na szczęście ogarnęli się po połowie i dokończyli dzieła. Zdecydowanie na plus Montanie poszło to, że nikt w tym meczu nie zagrał 30 minut. Do tego brak Gordona, co było lekkim zdziwieniem, ale z biegiem meczu przyzwyczajałem się do tej myśli, o Gordonie poza NO. TRADE DEADLINE LOL!

Walka o PO rozpoczęła się na całego, bo Hornets pną się w górę w konferencji zachodniej. Teraz powyżej już tylko Minnesota, Dallas i LALe! Więc istotne są dobre wyniki.

PRZEJŚCIE

AMINU - Aminu trochę zagubiony w ofensywie, ostatecznie otarł się o double double, ale raz ładnie kogoś splakatował! Wreszcie!
DAVIS - Lepszego momentu na przypomnienie o sobie w kontekście ROTY (i tak przegranej) nie mógł sobie wybrać. Zdemolowanie Portland i dużo lepsza gra od Lillarda. Wreszcie coś po ostatniej posusze! 21 punktów i 11 zbiórek to imponujące statystyki. A do tego dobra obrona na Aldridgu! Momenty były! 
LOPEZ - Lopcio zasłużył na odpoczynek. Grał tylko 20 minut i nie musiał miażdżyć Portland. 
RIVERS - Wiadomo, że na ławce Gordona nie posadzi, ale teraz swoje szanse wykorzystuje przyzwoicie. W sensie, że nie działa na nerwy, bo 8 punktów od podstawowego SG to niezbyt dobra sprawa. Ale 2/2 z osobistych WUT! Rozwija się nam młody Doc!
VASQUEZ - Generał na spokojnie, nie musiał szaleć, nie był potrzebny na parkiecie przez cały mecz, a więc nie forsował na double double. I musi częściej wchodzić w leszczy plecami! 
ANDERSON - Anderson tylko przyzwoicie. Przebywając na parkiecie z drugim garniturem brał się za akcje strzeleckie. Z lepszym lub gorszym skutkiem. Ale dwa razy wjechał z góry! Raz ładnie! 
SMITH - Smitty mógł pograć dłużej. Nie wiem czemu tylko 17 minut. Przyzwoicie strzelecko (13), dorzucił trzy grosze to defensywy (3 grosze).
ROBERTS - Roberts zaczął rozgrywać! Wooooooow! Właśnie takiej gry się od niego oczekuje. A dokładnie, to z tej strony go totalnie nie znałem. Otarł się o swój rekord życiowy z meczu z Bobcats. No i wyglądało to bardzo ładnie. 
MASON - Ależ miał ciężki start w głowie. Jego pierwsze trzy rzuty wykręciły się z kosza... Był w ogródku trzy razy! TRZY RAZY! Mógł lecieć w jakieś rekordy gdyby odpalił na całego, ale mu się nie udało. 
MILLER - Miller znów grał 20 minut w meczu! Znów bezbłędnie w statystykach, choć podobnie jak Masonowi wykręciła mu się jedna trójka. Wyglądał przyzwoicie, do tego musiał wykreować sobie dwa rzuty. Wyglądało to ciekawie, ale nie przyniosło rezultatów... :(.
THOMAS - Lanca - Wróg publiczny numer 1 w Luizjanie. Dla mnie bohater numer 1. Szkoda, że tak krótko...
HENRY - Ochłapy totalne, na więcej nie zasługuje. 

Batum znów wszystko robił: asystował, zbierał, blokował. Nawet punktował! 1/10 z gry, a większość z czystych pozycji. LA też tragicznie, wyglądał słabo nawet przy Davisie. Kreował sobie pozycje do rzutu, ale bez żadnego skutku. Hickson całkiem przyzwoicie, ale nie był tą bestią co ostatnio w meczach tych drużyn. Do tego zabił jedną kobietę z trybun... Matthews też umarł wcześnie, nic nie zrobił. Lizard kilkoma wjazdami przekonywał wszystkich do pewniaka ROTY, ale kilku takich wjazdów nie trafił. Claver z ławki przyzwoicie zastąpił Matthewsa. Leonard zrobił sobie kuku w kostkę, ale ta wielka nadzieja białych wróciła do gry. Barton zagrał najwięcej minut w karierze, czyli mecz dla Portland był przegrany od samego początku. Ale nie chodzi tu o Willa. To dobry player, choć od tej dużej ilości czasu antenowego poprzewracało mu się w bani. Sporo holował piłkę, kilka razy głupio stracił. Oby nie przekreślił sobie niczego tym meczem. Do tego chciał splakatować Smitha, jak to robili wcześniej jego koledzy z NBA. Nieskutecznie. Price nie dał odetchnąć na ławce Lillardowi. Grał słabo. Babbitt nie zaczął rzucać zza łuku. Freeland z kolei miał swoją chwilę w meczu gdy zdobywał dla Portland większość punktów. Czyli 6... z 63...!

Czas na powrót do świata żywych i mecz z Czikago Bulls. Na żywo! Przed komputerem! TAAAAAA! Miał wrócić Rose na ten właśnie mecz, co pokazuje rangę Hornets. Niestety, wysypał się i na jego powrót jeszcze poczekamy. Ale trzeba dojechać Bulls! 


I coś do posłuchania:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz