niedziela, 17 lutego 2013

Game 51 vs. Toronto Raptors



Dzięki uprzejmości pewnego bardzo dobrego człowieka udało mi się w piątek obejrzeć dwa zaległe mecze. Na pierwszy ogień oczywiście musiał pójść ten z Raptors, a nie z ukochanymi Pinstons. Miałem spore nadzieje, nie znając ostatecznego wyniku, ale koniec końców wzięło to w łeb, bo Toronto rozpoczęło na całego swój bój o uczestnictwo w grach posezonowych.

Tym razem mecz nie został przegrany przez ławkę rezerwowych, a przez podstawowy skład. Jakoś w tej pierwszej (straty, straty i punkty tracone po kontratakach... ŻENADA) i ostatniej kwarcie nie potrafili dotrzymać kroku marniakom z Kanady. Poza tym 'wybitne' mecze rozegrali Komisarz z Mewą Kochaną. No w takim stylu, jeszcze przy decyzji Montany, żeby Gordon kończył mecz, nie dało się wygrać.

Ławka robiła co mogła i odrabiała całe zło, którego dopuścili się starterzy. A są to rzeczy rzadko spotykane. Wszyscy prócz Andy'ego (co zrozumiałe) byli albo na 0 albo na plusie jeśli chodzi o +/-. No i wyglądali pewnie na boisku, nawet przyjdzie mi pochwalić Austina! Więc zbliża się koniec świata!

PRZEJŚCIE

AMINU - Jedno zadanie - zatrzymać Rudego. Często był blisko, ale często Rudy sobie z tym radził. Tak pochłonięty defensywą, że w ofensywie nie istniał. I zapomniał o swoich tradycyjnych zbiórkach. I karniak za osobiste... 
DAVIS - Ofensywnie nie istniał. Wypychany spod kosza na dystansie nie potrafił sobie poradzić w żaden sposób. A zamiast pomagać dobrze wyglądającemu pod koszem Lopezowi to bał się konfrontacji z siedem razy większym Amirem. W konsekwencji 1/6 z gry i długi czas odpoczynku na ławce. 
LOPEZ - Kiedy on zacznie coś zbierać ja się pytam. W ofensywie jest już pewnym zawodnikiem, podwójne zdobycze punktowe co mecz są już prawie pewne, wszystko pięknie wygląda jak tam rozpycha leszczy, ale zbiórek brak. Z Valanciunasem nieźle sobie radził, nabierał go na wszystko, często kończył z góry, ale zabrakło trzech trafionych osobistych i zbiórek w ataku. 
GORDON - Czemu grał aż 29 minut? W tym meczu kompletnie się nie nadawał do niczego. Co miał piłkę to stracił chcąc wymusić jakiś faul. Rzutów nie trafiał wcale, no i nie podejmował się ich już później (prawie czysty layup i oddanie na obwód do Aminu...), kiedy potrzebna była gonitwa. Jedyny pozytyw to te 4 bardzo ładne asysty. 
VASQUEZ - Nienawidzę meczy, w których Generał musi brać na siebie całą odpowiedzialność za ofensywę i zamiast rozgrywać, to musiał rzucać. Oczywiście robił to na poziomie, ale przez brak jego asyst cierpiała ofensywa i w konsekwencji miał więcej zbiórek niż asyst (7 i 6). Raz gwizdnięto mu nawet faul (blocking) za to, że odbił się od zasłony... Ehh....
SMITH - Spokojnie powinien narzucać więcej punktów. Poczuł się tak w 2q, że wbijał nawet plecami. To był dobry znak na gonitwę! 
ANDERSON - Znów wybornie kryty przez swojego brata z innej matki, Alana. Alan jest od niego niższy o jakiś kilometr, a i tak gnoi go w tym aspekcie. A Andy bez trójki to smutny Andy. Pchał się więc pod kosz z lepszym lub gorszym skutkiem.
THOMAS - Lanca zdecydowanie za krótko. On z kolei w przeciwieństwie do Masona oddał o jeden rzut za dużo. I do tego został wtedy zablokowany przez 3 gości z Toronto...
ROBERTS - Ofensywa z ławki na najwyższym poziomie. Zastanawiam się czemu Monty grał nim tak krótko. Zamiast nastawić się na pojedynek strzelecki Roberts vs. Lucas III (LOL), to Montana trzymał Niemca na parkiecie tylko 15 minut. W tym czasie rzucił 13 punktów i to po akcjach wykreowanych przez niego samego...
RIVERS - 24 minuty gry, no takiej no muszę przyznać, solidnej. Trafia dystans (nie jeden rzut w meczu! był też buzzer na koniec 1q!), więc jest git. Czekam aż normalnie doda ten rzut do swojego repertuaru zagrań. W defensywie starał się być bardzo blisko bronionego przez siebie zawodnika. No i dawał radę, na DeRozanie szczególnie. 
MASON - Biegał 10 minut, więc w porządku, bo jest potrzebny, ale tylko jeśli chodzi o ofensywę! A Mason oddał przez te 10 minut tylko jeden rzut. Więc gdzie został popełniony błąd? I raz prawie miał asystę przy pewnych punktach Millera. Ale stracił piłkę...
HENRY - Henry, jak i...
MILLER - ...Miller mieli tzw. ostatni. Nic nie spieprzyli, bo nie mogli. Szkoda, że Miller nie mógł dłużej pograć z takim przeciwnikiem jak lamuchy z Kanady i sprawdzić się na kryciu DeRozana. 

Tak się zastanawiałem jak ten Rudy Mej będzie wyglądał w Toronto. I wygląda bardzo dobrze, gra na świeżości, trafia swoje rzuty z półdystansu (dystans miernie), ale moim zdaniem za długo trzyma piłkę. To nie powinno mieć miejsca kiedy 23 sekundy to on ją holuje. Amir solidnie, starał się grać bez błędów. Valanciunas marniak wszystkie punkty zdobył na czysty kosz i te double double z dupska totalnie. Robin nabierał go jak chciał. DeRozan zupełnie zapomniany w ofensywie. W 32 minuty oddał tylko 7 rzutów, do tego ciężko mu było znaleźć dobrą pozycje. Lowry mocny start, szybkie double double, ale potem Casey posadził go na ławce, co było bardzo dobrym posunięciem. Bo miał gościa on fire. Nie to co Monty... Alan Anderson jak zwykle kozacko w defensywie. Na szczęście ten złamas nie narzucał jakiejś ohydnej liczby punktów na farcie. Ale jak nie on, to Lucas III. No kur*a, jak taki marniak może wrzucić 19 punktów. Wszystko z czystej pozycji na dodatek. Siedziałem i płakałem, bo to nie powinno mieć miejsca... Pogrążeni przez jakiegoś trzeciego Lucasa, nawet nie drugiego czy pierwszego... Gray przeciwko przyjaciołom byłym tylko raz wjechał z góry i pograł 2 minutki. Landry Fields to marniak, ale grał w większości w tej ostatniej odsłonie i jakoś to wyglądało. Nie to co jego paskudna fryzura... Ross myślami już w SDC (wygranym!) więc na wiele się nie przydał.

Czas na (obejrzany) już mecz z Detroit gdzie jeszcze kiedyś grał Austin Daye. A teraz gra Jose Calderon. Też nieźle, ale to zupełnie inna półka. Nie interesuje mnie nic poza zwycięstwem!


I coś do posłuchania:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz