I wiwat trzeci maj! Dobrnąłem do meczu numer 50! To jest już jakieś osiągnięcie. Hornets z tej okazji stwierdzili, że zagrają swój normalny mecz, czyli wygrają! Tak tak, wyjazd i do tego z drużyną ze wschodu to nic innego jak bułka z masłem. Atlanta wielka drużyna, pewniak do play offów nie dała rady Szerszeniom. Nawet powrót Zazy Paczuszki w niczym im nie pomógł.
Hawks na początku jeszcze dawali radę, myślałem, że będzie to mecz bez historii. Udało im się prowadzić nawet 14 punktami w drugiej kwarcie, ale jakoś z biegiem czasu cała para z nich uchodziła. W połowie nastąpiła zamiana drużyn. I tak jak na początku to Hornets popełniali szkolne błędy (miliard głupich strat), pozwalali sobie wrzucać masę punktów i wcale nie chodzili pomalowanym, tak po zmianie stron role się odwróciły. Atlanta grała słabiutko, zupełnie zgubili swoje prowadzenie i zatracili wszystkie atuty, a Hornets zaczęli pilnować piłki i strat już nie popełniali, a w pomalowanym ogarniał i Lopez i Davis.
Hornets jak zbudowali sobie przewagę, tak ją utrzymali. Był moment nerwówki w ostatniej odsłonie, ale to nie byliby Hornety gdyby do tego zdarzenia nie doprowadzili. Ławka zawsze zapewni odrobinę adrenaliny, ale w tych przypadkach na kłopoty był Generał Vasquez, który po raz pierwszy w karierze zanotował triple double! Dla Hornets to pierwsze TD od czasu Jacunia Jacka i meczu z GSW. Wenezuelczyk jest pewniakiem do częstszych flirtów z tym właśnie osiągnięciem. Sam się dziwiłem, że tak długo to trwało.
PRZEJŚCIE
AMINU - Znów zbierał wszystko co było do zebrania, jednak Monty postawił w końcówce na ofensywę i dla Chiefa zabrakło po prostu miejsca na parkiecie. Zakończył mecz bez punktów, ale z 8 zebranymi piłkami i bardzo dobrą defensywą, szczególnie na Joshu Smithcie.
DAVIS - Z początku nabierany jak co mecz przez bardziej doświadczonych przeciwników. Później już wszystko wyglądało lepiej i mecz miał by na duży plus gdyby nie to, że bawił się w jumpshoty które zupełnie tego dnia mu nie siedziały. Za bardzo chciał się bawić w Josha...
LOPEZ - Robin przech*j! Ależ on walczył o każdą zbiórkę. Jak lew. Nic nie przychodziło mu z łatwością, na wszystko ciężko pracował. W ofensywie bardzo dobrze, wykorzystywał swoją znaczną przewagę wzrostu nad wysokimi z Atlanty. Szkoda tylko tych osobistych...
GORDON - Wyglądał jak rasowy SG. Pierwszy raz od bardzo dawna. Jumpshoty miód, potrafił sobie wypracować pozycje po koźle, a co najważniejsze trafiał na wysokiej skuteczności. Gorzej z pomalowanego, ale najważniejsze, że i tak udawało mu się znaleźć drogę do kosza.
VASQUEZ - Wilkins z majka miał miękko w majtach mówiąc o Vasquezie. To jest MIP pełną gębą. Cudownie, że pierwsze TD przytrafiło mu się w tym sezonie, bo tyle razy był już tak blisko i za każdym razem czegoś brakowało. Tym razem był pewniakiem. Rzutowo od początku nękał z dystansu, żeby potem straszyć pod koszem. Nie było na niego mocnych tej nocy, nikt nie potrafił go zatrzymać, jego podanka dziurawiły defensywę. Szkoda, że na początku stracił tyle piłek w tak głupi sposób, ale ostateczne statystyki totalnie go wybroniły (wydaje mi się, że nie zaliczyli mu asysty do Lopeza...). Lider.
RIVERS - O 17 minut i 31 sekund za długo na parkiecie. Czy na prawdę trzeba błagać Montanę, żeby zesłał go do D-Leauge, albo żeby dawał szansę innym. Przecież Rivers nie wyciąga z niczego wniosków. Znów to samo jedno wielkie gówno. Ta sama wbitka blokowana w ten sam sposób. Nawet bez większego wysiłku osoby broniącej... Straty też z dupska totalnie no i musiał sfaulować trójkowicza. Wypier*alaj!
ANDERSON - Andy zagrał swoje. Odpowiadał temu marniakowi Korverowi w ten sam sposób, czyli sypiąc trójki po skutecznych zasłonach. Nie zesrał się pod koszem mając tak atletycznych przeciwników. No i wreszcie coś pozbierał. Tu zdecydowany plus, że grał on w końcówce, a nie Mewa Kochana. Szkoda tylko tych kretyńskich strat...
ROBERTS - Fajne rzuty w ważnych momentach, przede wszystkim trafione. Mimo wszystko to właśnie z nim na parkiecie Hornets zanotowali największy regres punktowy...
SMITH - Grał tylko 8 minut, ale na własne życzenie. Tej nocy na luzie mógł dobić do 20 punktów, ale zbyt szybko wykluczał się faulami. I to jednym po drugim.
DAVIS - Z początku nabierany jak co mecz przez bardziej doświadczonych przeciwników. Później już wszystko wyglądało lepiej i mecz miał by na duży plus gdyby nie to, że bawił się w jumpshoty które zupełnie tego dnia mu nie siedziały. Za bardzo chciał się bawić w Josha...
LOPEZ - Robin przech*j! Ależ on walczył o każdą zbiórkę. Jak lew. Nic nie przychodziło mu z łatwością, na wszystko ciężko pracował. W ofensywie bardzo dobrze, wykorzystywał swoją znaczną przewagę wzrostu nad wysokimi z Atlanty. Szkoda tylko tych osobistych...
GORDON - Wyglądał jak rasowy SG. Pierwszy raz od bardzo dawna. Jumpshoty miód, potrafił sobie wypracować pozycje po koźle, a co najważniejsze trafiał na wysokiej skuteczności. Gorzej z pomalowanego, ale najważniejsze, że i tak udawało mu się znaleźć drogę do kosza.
VASQUEZ - Wilkins z majka miał miękko w majtach mówiąc o Vasquezie. To jest MIP pełną gębą. Cudownie, że pierwsze TD przytrafiło mu się w tym sezonie, bo tyle razy był już tak blisko i za każdym razem czegoś brakowało. Tym razem był pewniakiem. Rzutowo od początku nękał z dystansu, żeby potem straszyć pod koszem. Nie było na niego mocnych tej nocy, nikt nie potrafił go zatrzymać, jego podanka dziurawiły defensywę. Szkoda, że na początku stracił tyle piłek w tak głupi sposób, ale ostateczne statystyki totalnie go wybroniły (wydaje mi się, że nie zaliczyli mu asysty do Lopeza...). Lider.
RIVERS - O 17 minut i 31 sekund za długo na parkiecie. Czy na prawdę trzeba błagać Montanę, żeby zesłał go do D-Leauge, albo żeby dawał szansę innym. Przecież Rivers nie wyciąga z niczego wniosków. Znów to samo jedno wielkie gówno. Ta sama wbitka blokowana w ten sam sposób. Nawet bez większego wysiłku osoby broniącej... Straty też z dupska totalnie no i musiał sfaulować trójkowicza. Wypier*alaj!
ANDERSON - Andy zagrał swoje. Odpowiadał temu marniakowi Korverowi w ten sam sposób, czyli sypiąc trójki po skutecznych zasłonach. Nie zesrał się pod koszem mając tak atletycznych przeciwników. No i wreszcie coś pozbierał. Tu zdecydowany plus, że grał on w końcówce, a nie Mewa Kochana. Szkoda tylko tych kretyńskich strat...
ROBERTS - Fajne rzuty w ważnych momentach, przede wszystkim trafione. Mimo wszystko to właśnie z nim na parkiecie Hornets zanotowali największy regres punktowy...
SMITH - Grał tylko 8 minut, ale na własne życzenie. Tej nocy na luzie mógł dobić do 20 punktów, ale zbyt szybko wykluczał się faulami. I to jednym po drugim.
HENRY - Trzy minuty niczego. Do tego błąd pięciu sekund. Nie do pomyślenia w wykonaniu Millera!
MASON - Biegał długo, ale też strasznie długo był niewidoczny. W pierwszej połowie to chyba nawet nie powąchał piłki. W drugiej odsłonie już coś trafił, kiedy obrona Atlanty rozstępowała się. I co ciekawe były to layupy.
MASON - Biegał długo, ale też strasznie długo był niewidoczny. W pierwszej połowie to chyba nawet nie powąchał piłki. W drugiej odsłonie już coś trafił, kiedy obrona Atlanty rozstępowała się. I co ciekawe były to layupy.
Tolliver postraszył na początku, że będzie ciął z dystansu. Na szczęście ostygł. Josh Smith starał się mieć udział w każdej akcji i na szczęście Ornetów z chęcią rzucał z dystansu najczęściej bezskutecznie. Ale nadal to ten sam J-Smith który robi wszystko i nikt tego nie docenia. Tej nocy na szczęście zrobił za dużo. Horford poza jednym wsadem zdecydowanie za cicho. Korver biały marniak prześcignął Mukiego Blaylocka w meczach z co najmniej jedną trójką w barwach Hawks... Czemu taki noname robi takie rzeczy... Poza tym, to był dobry mecz tego białasa. Nawet nie dawał się nabierać Gordonowi na wymuszanie fauli. Teague fajnie ofensywnie, ale mimo tych 9 asyst to nie wygląda na rasowego podawacza. Przegrał zdecydowanie z Generałem i zbyt często tracił. Hawks na szczęście nie grali dużo Jenkinsem, który fajnie tej nocy wyglądał, ale nie był odpowiednio wykorzystany. Harris zupełnie nieprzydatny z ławki, jakiś taki zagubiony w akcji. Zaza Paczuszka wbił na euforii niesiony na fali tysięcy okrzyków. I kilkoma akcjami pokazał za co tak go kochają w Atlancie. Ivan Groźny Johnson też miał swoje momenty, ale na szczęście nie przez cały mecz.
Czas na mecz z Toronto Raptors i zweryfikowanie Rudego Geja jako ich lidera. Będzie ciężko, a do tego nie uda mi się zobaczyć spotkania. I tak może być z kilkoma meczami w tym tygodniu. Postaram się wszystko nadrobić, a to wszystko z powodu internetu i nowej stancji. Takie pojęcie jeszcze tam nie istnieje. Nie wiem co zrobię, przegryzę się w pół, ale postaram się być jakoś na bieżąco.
I coś do posłuchania:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz