czwartek, 4 kwietnia 2013

Game 75 vs. Golden State Warriors



I stało się. Coś, z czego na pewno nikt nie byłby dumny. Coś, co nie powinno nigdy mieć miejsca. Coś strasznego... Hornets zostali zesweepowani przez Golden State. Jeszcze w zeszłym roku byłoby to coś po prostu nie do ogarnięcia. Ale kilka sprytnych ruchów działaczy Warriors i role się odwróciły. Z chłopców do bicia stali się drużyną często rozdającą karty. I to za sprawą dwóch Hornetów...

Mecz zaczął się po myśli drużyny z Luizjany, bo przeciwnicy NIE MOGLI znaleźć drogi do kosza. No cegleniu nie było końca. Stefanek Curry i Klay nie mogli nic trafić, a wtórowała im cała reszta, poza Jacuniem Jackiem (a któż by inny). W tym upatrywałem nadzieję. Że Łoriory nie będą trafiały tego dnia. Ale jak wiadomo nadzieja matką głupich. Druga kwarta to kompromitacja, bo Łoriory (także buty) przypomniały jak się trafia. Nie dość, że z 9 punktowej przewagi zostały nici, to jeszcze Hornets zaczęli tracić sporą ilość punktów. Zbawienna okazała się przerwa, po której Hornets wrócili do gry z pierwszej odsłony, skutecznej przede wszystkim w ofensywie. I sprawili, że do 4q zasiadałem z nadzieją. Co prawda szybko rozwianą, bo kwarty 1 i 3, oraz 2 i 4 dziwnie się łączyły. A więc sami sobie odpowiecie. Hornets znów kupa i nie było odwrotu.

Jeszcze na starcie Hornets zadziwiali tym, że trzymali GSW z dala od pomalowanego, a sami tam znaleźli swoje punktowe źródełko. Ale z bestiami, jak Landry, Lee i Bogut na prawdę ciężko wygrać. Szczególnie, że potem zaczynają ogarniać i pokazują swoje pazurki.

PRZEJŚCIE

AMINU - Chieg zadziwił. Przewodził drużynie w ilości trafienia farciarskich rzutów. Trochę tego było! Ale z tej racji, że Aminu leciał półdystans na propsie, to git. 7/8 z gry (SIC!!!) i do tego 5 zbiórek z 4 asystami. A skoro jeszcze zdąży zablokować Boguta, to w ogóle klasa! 
DAVIS - Ależ to był dla niego trudny mecz... Niedługo mecze przeciwko Dawidkowi Lee będą jego przekleństwem. No po prostu nie dał mu żyć. 2/11 z gry, a przede wszystkim trzymany z dala od kosza. Był jeden alley, no ale właśnie, jeden. Każdy jumper za krótki, a mimo to Davis pewny swoich umiejętności leciał dalej z tym tematem. Uczy się. A jego czapy na Bogucie nie powinno zabraknąć w TOP10, no nie powinno...
LOPEZ - Lopez zadziwiająco pozytywnie. Jedyny, który postawił się złym chłopcom z San Fran. Piłki mogły przez niego przechodzić, bo nie robił nic głupiego. I trafiał, a to najważniejsze bo często musiał rzucać z mid-range. A gdyby nie zapomniał z domu kleju po raz kolejny, zanotowałby double double... 
GORDON - Na początku meczu był dosłownie wszędzie. Pozbierał nawet trochę piłeczek, pobiegał do kontr. Ale rzutowo wyglądał gorzej niż źle. Każdy jego rzut był kontestowany przez przeciwników (raz ładnie uciekł, ala Curry właśnie, kiedy ograł za DAWNYCH czasów Chrisa KOKO). Nie miał łatwego życia. To na pewno. Imponował za to chodzeniem na linię osobistych (faule Klaya hehehehehe) i to dzięki temu uciułał 21 punkcików. 
VASQUEZ - Powinien plecami operować CAŁY mecz, a nie tylko podczas dwóch akcji. Ofensywnie przyzwoicie, kreował ładniusio i znów zaczyna dostarczać pewnie w każdym meczu. 
ROBERTS - Niemiaszek coraz częściej znajduje się w sytuacji, gdy Hornets grają small ball z nim, Vasqiem i Gordonem. Tym razem nie dostarczał seriami punktów, ale i tak przyzwoicie. 
ANDERSON - Andy 1/8, dziękuję pięknie... Zawsze wielkie gówno against GSW... Tak to tylko kupa rzutowa, a w tym meczu nawet nie starał się punktowo... 
AMUNDSON - Lou przeciw byłym koleżkom na początku spalony, bo szybciutko złapał faule i później musiał bronić się przed kolejnymi karencjami. 
MILLER - Piąty mecz z rzędu, kiedy Miller trafia trójkę. A do tego nie razi się pudłami i szybciutko leci w następnej akcji, żeby wszystko naprawić. LET HIM SHOOT. Ależ się ciesze, że wrócił do tej rotacji na stałe kosztem Cegiełki Henry'ego. Wciąż dostaje trochę za mało szans, ale przy tak grającym Aminu, Monty'emu Montanie się nie dziwię. 
HARRIS - Jest ohydną ofensywną dziurą. I olewam to 0/1 z gry, gdy rzucił za krótko. Z piłką zdążył stanąć na linii i popełnić błąd kroków. Tyle cudów w 7 minut... 
HENRY - Wszedł na koniec, gdy było pozamiatane. A mimo to potrafił skompromitować się na linii osobistych... Ale no dobrze, dostał się tam. 

Barnes przyzwoity zaliczył tylko start, potem już gorzej, bo grał Jacunio miast niego. Lee nie dość, że wyłączył z gry Davisa, to sam ciągnął drużynę pod koszem, gdy im nie szło. 23 punkty i 16 zbiórek. Wielka klasa. Bogut statystycznie cichutko, ale był w meczu, uwierzcie mi na słowo. Klay kontynuuje niedole rzutową, która od kilku dni się za nim ciągnie. Curry klasa, choć start zaliczył niemrawy i zdarzyło mu się odpalić cegłę. Wyłapał też 5 fauli, ale grał bardzo mądrze nie osłabiając drużyny. Jacunio jak zwykle kosmos przeciwko byłym koleżkom. W pierwszej kwarcie sam ich ciągnął, a potem odpalał kiedy trzeba było. Ezeli jedną akcją ukradł ziomkom cały show. Jak wybronił piłkę i podał, będąc w pozycji leżącej. Dziwne, że zabrakło tego w top10. Wtedy Hornets mogli prowadzić, a zaczęli przegrywać 4... Landry swoje zrobił i chyba mógł pograć dłużej. Green bardzo aktywny. Bazemore i Rycz weszli już po rozstrzygnięciu meczu. 

Zaczynają się mecze o tragicznych, TRAGICZNYCH porach. I mecze, które zadecydują o wejściu do PO. Jazz! W piątek trzeba (?) przegrać, a znając życie Hornets dojadą typków z Salt Lake City... Może uda się pogodzić te dwie WAŻNE rzeczy. Awans Jazz i zwycięstwa Hornets...


I coś do posłuchania: 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz